WSPOMNIENIE
Dzisiaj, kiedy w najbliższych dniach opuści drukarnię ostatnia już moja książka, JESZCZE O SZTUCE, powracam myślami do początków swego pisarstwa. I do wkładu w nie mojej Mamy. Myślę o tych długich i jakże owocnych godzinach omawiania z nią tekstu. Była polonistką, absolwentką Uniwersytetu im. Stefana Batorego w Wilnie. Czytała uważnie każde moje pisanie i poprawiała.
To ona nauczyła mnie pisarskiej dyscypliny, porządku myśli, bezpretensjonalności języka, odwagi własnego stylu. Jeśli czytelnicy chwalą moje książki, że dobrze się je czyta, to naprawdę wielka w tym zasługa Mamy. To Ona nauczyła mnie pisać tak, żeby czytelnik nie musiał się już męczyć. Jej zawdzięczam zasadę, że jedno musi wypływać z drugiego, że nie wolno skakać po temacie. Że nie zaczyna się zdania od „bowiem”, ono musi stać zawsze na drugim miejscu. Że czasowniki zwrotne lubią mieć „się” przed słowem, bo po czasowniku, jak np. „on zaśmiał się”, mogą się stać rusycyzmem. Ale wcale nie zawsze – bo nie można od „się” zacząć zdania, jak również nie lubi ono występować po spójniku – „ i się zaśmiał”, „a się pogniewał” – jako że robi się zbitka „isię” „asię” – i nieładnie brzmi. Wtedy trzeba „się” postawić po czasowniku. Radziła unikać imiesłowów, bo język polski ich nie lubi itd. itd. – wiele było tych uwag i rad. Oczywiście, nadal popełniam błędy, zwłaszcza, że już od dawna Mamy nie ma.
Poprawiała mi wszystkie wczesne teksty. Była szalenie surowa i wymagająca. Ile to razy moje wypieszczone zdania padały ofiarą jej nożyc.
Kiedy tekst był przegadany, kiedy się powtarzałam, wyrzucała zbędne zdania. Nieraz ściskało mnie w gardle, takie śliczne zdanie!!! – ale nie protestowałam, bo wiedziałam, że ma rację. Była bezwzględna, ale tłumaczyła każdą swoją decyzję, uzasadniała dlaczego tak jest niedobrze, na czym polega błąd, robiła mi wykłady na temat języka, jego historii i przemian. Była wielką zwolenniczką profesora Klemensiewicza i rozpaczała, kiedy zginął w katastrofie samolotowej (spowodowanej – jak to dopiero po latach ujawniono – przez towarzyszy radzieckich strzegących nadgorliwie „swoich”, ukraińskich granic). Okładała się słownikami poprawnej polszczyzny, zaglądała, sprawdzała, porównywała. I tak omawiała ze mną wszystko, przyjmowała też moje argumenty, nie była despotką, była rozumną, doskonale wykształconą, myślącą polonistką.
Zależało jej na pięknej polszczyźnie. Podobnie jak mój profesor Janusz Woliński na uniwersytecie, zwalczała obce słowa. Jeżeli był polski odpowiednik, nie należało uciekać się do obcych. Dziś byłaby z pewnością nieszczęśliwa wobec tak licznych amerykanizmów, różnych śmieci językowych i na każdym kroku rażących błędów w mediach. Myślę, że reagowałaby równie gniewnie jak ja, kiedy np. natrafiłaby na taki oto początek recenzji filmu „Klara”, jaki dzisiaj znalazłam w programie TV: „Życie Klary to nieustanny rollercoaster.” To autorka tego tekstu nie zna polskiego słowa na kolejkę górską? Czy chce się popisać znajomością angielszczyzny? Bo w wypadku zmiennych nastrojów i sytuacji używa się u nas doskonałej przenośni „huśtawka”, nie kolejka. Ale wracając do przeszłości.
Mama była cierpliwa. Komputery wtedy nie istniały, były nożyce, papier, spinacze i klej. Pisało się najpierw na brudno ręcznie, tworząc rękopis, z łacińska zwany manuskryptem, następnie przepisywało się go na maszynie. Potem poprawiało, a poprawiony się cięło i kleiło, a kartki z poprawionym maszynopisem raz jeszcze przepisywało. A na czysty już maszynopis nanosiło się kolejne poprawki, ponownie cięło i kleiło, i znowu przepisywało. Ja dokonywałam takich zabiegów przy każdym artykule przeważnie po pięć-siedem razy. Trwało to wszystko bardzo długo, a przedłużyło się jeszcze bardziej, kiedy z powodu bólów kręgosłupa przestałam sama pisać na maszynie i z każdym tekstem biegałam do maszynistki, która akurat albo miała czas, albo i nie. Toteż rację miał mój kuzyn-komputerowiec, kiedy namawiał mnie przed 35 laty na komputer mówiąc, że odczuję to tak, jakbym się przesiadła z wiejskiej fury do mercedesa. Nie wierzyłam, nie rozumiałam o czym mówi, dałam się przekonać kilka lat później, dopiero w 1995 roku.
Mama już ery komputerów nie doczekała. Kiedy to odpadły te wszystkie wycinanki i naklejanki, spinacze i kleje, wystarcza kliknięcie. Byłby to luksus niepojęty dla Mamy, jak dla młodych niepojęte jest pisanie manuskryptów.
Ale cóż, wygoda komputera to jeszcze nie wszystko, nie zastąpi gruntownego wyszkolenia. Języka ojczystego trzeba się nauczyć, a to wymaga studiów i praktyki. Ja swoje odbyłam dzięki Mamie. Jednego mnie nie zdążyła nauczyć, interpunkcji. Przyznaję się bez bicia – rzadko prawidłowo używam znaków przestankowych.
Po każdej maminej „sesji poprawkowej” tekst był o tyle lepszy, że cała szczęśliwa, rzucałam się Mamie na szyję i z całej siły ściskałam ją z wdzięczności. Jakaż to była radość! Widziałam, jak rodziło się coś dobrego, coś lepszego, a ja jestem entuzjastką. Mama się od tych uścisków opędzała, jak od komarów, ale po jej minie było widać, że też jest zadowolona. Nie należała jednak do osób, które swoje dziecko chwaliły. Całkiem przeciwnie, była bardzo krytyczna. Przypominam sobie, jak jeden jedyny raz w życiu, po przeczytaniu jakiegoś mojego tekstu – zupełnie nie pamiętam, co to było – powiedziała:
– Ty, to mogłabyś publikować roczne sprawozdania finansowe i też by się to dobrze czytało.
To była jedyna i największa pochwała, jaką usłyszałam z jej ust. Nie doczekała ani moich gawęd radiowych, ani książek o Rzymie i o sztuce. Myślę nieraz, czy teraz by mnie pochwaliła? Raczej wątpię, zwłaszcza że z pośpiechu i nerwów, nieraz użyłam słowa czy sformułowania nieprawidłowo. Wytknęłaby mi z pewnością masę błędów, ale w środku byłaby dumna. Bo chociaż mnie nigdy nie chwaliła, bo:
– Chwalić? Jeszcze czego! Żeby ci woda sodowa do głowy uderzyła? – jak mi kiedyś powiedziała, to u siebie w pracy, (a pracowała ćwierć wieku w PWN jako redaktorka), jak mi to przekazały jej koleżanki, bardzo chwaliła moje pisanie. Nawet o tym nie wiedziałam.
Zawsze gorąco jej dziękowałam za tę wielką pomoc pisarską, a i teraz, po latach nieraz jej w myślach dziękuję, kiedy słyszę pochwały jakiejś swojej książki. Bo we wszystkich można odnaleźć jej wkład.