Z Pawiaka na Palmiry, cz. 6

[Pisze Mama:]

Zrozumiałam. Nikt inny tak się z mężem nie porozumiewał. Tak, zrozumiałam, ale odejść z tego miejsca nie mogłam. Chodziłam jak błędna,  spoglądając wciąż w okna. Czego się, biedna, spodziewałam? Że wróci? Po jakimś czasie tenże kolega rzucił mi gryps:

Szanowna Pani, przed chwilą Męża Pani dołączyli do transportu…

  Dalej, że odjazd jutro, żebym szła do domu, a przyszła nazajutrz, że mi przekaże cokolwiek nowego będzie wiedział, ale teraz mam iść do domu. Mimo to odejść nie mogłam. Nie wiem, jak długo chodziłam. W pewnej jednak chwili przyszła myśl, że skoro jedzie, to trzeba coś na drogę przygotować. Chodziły słuchy, że chłopi na wsi przyjmują tylko nasze srebrne pieniądze i guldeny, trzeba się więc o nie jak najprędzej postarać. Spojrzałam na zegarek. Wkrótce godzina policyjna, trzeba się śpieszyć.

         Niedaleko, na Ogrodowej mieszkali Dobraczyńscy[1]. Pobiegłam do nich. Dostałam kilka guldenów i 99 zł srebrem. Trzeba szykować paczkę, by jutro skoro świt, tzn. z godziną policyjną, zanieść ją na Pawiak. W jaki sposób ją doręczę jeszcze nie wiem, ale muszę ją zanieść.

            I zaniosłam. Pod Pawiakiem nie było jeszcze żywego ducha, ale Oni już nie spali. Podeszłam bezczelnie do bramy więziennej i zadzwoniłam. Strażnik mnie wpuścił, zaprowadził głębiej, kazał zaczekać, a sam z paczką i listem moim odszedł. Chyba wtedy dopiero zaczęłam się bać. Jak drżałam na odgłos ciężkich butów! A trwało to wieki.

            Wreszcie strażnik wrócił. Powiedział, że doręczył i wypuścił mnie. Przed Pawiakiem nadal pusto. Stanęłam w bramie naprzeciwko „mojego” do niedawna okna. Wyjrzał ten sam pan, współwięzień mojego Tadzika i dał mi znak, żebym zaczekała. Wkrótce w oknie zobaczyłam Tadzika.

  Sprowadzili go, żebyśmy się mogli pożegnać. Zapowiedział gryps. Kolega mi go rzucił. Ostatni gryps. Przed śmiercią? A w każdym razie przed rozstaniem na nie wiadomo, jak długo i na jaki los zostawia rodzinę. A gryps – beztroski! Jakże by inaczej? Trzeba było przecież mnie uspokoić. Pamiętam treść w całości:

            – Jestem wyspany, najedzony, w dobrym humorze i dobrym towarzystwie. Wiem, że radę sobie zawsze dacie. Jedziemy jakoby do robót rolnych pod Warszawę. Nic się nie martw. Wiesz przecież, że podróżować lubię.

            Przeczytałam i dalej czekałam w bramie, bo przecież po grypsie znów się zwykle pokazywał. Dziś mógłby nawet być dłużej w oknie, bo ludzi nie ma, nikt nie czeka na okno.

            Nie pokazał się już. Ale nie dochodziłam. Czy wierzył w to, co napisał? Mówiono, że w dni takich wielkich i takich właśnie „śmiertelnych” transportów, cały Pawiak wyczuwał nieszczęście, wszyscy byli podminowani, nawet policjanci  łaskawsi. Czyżby tylko oni nie wiedzieli, co ich czeka za kilka godzin?

            Nie odchodziłam. Doczekałam się ludzi, doczekałam się tłumu, doczekałam się policjantów. Niewiele brakło, a byłoby nowe nieszczęście.

            Przyczepił się do mnie jeden z tych zezwierzęconych. Na szczęście podszedł drugi i powiedział: – Daj jej spokój, przecież słyszysz, że męża dziś wywożą.

            Odeszli. Ja – mimo wszystko – nie mogłam. Widziałam, jak – chyba około godziny dziesiątej wyjechała z bramy więziennej buda. Ciemna, może czarna, bez żadnego okienka. To był pierwszy w tym dniu transport więźniów z Pawiaka na śmierć. Może Tadzik był w tej budzie? Nie wiedziałam, ale nie odchodziłam z tego miejsca. Coś mnie tu trzymało. Nagle usłyszałam za sobą męski głos:    

            – Proszę pani, to chyba do pani!

            Spojrzałam we wskazanym kierunku. Ależ tak! Tadzik! W oknie, w normalnym dużym oknie tuż nad drugą, nie używaną bramą więzienną, w tzw. Szkole; okno bez siatki i tylko pręty. Widzę go doskonale, jest w swojej jesionce. I mówi! Mówi do mnie! Że jest gotów do drogi, tylko kapelusz na głowę – i kładzie na chwilę jakiś kapelusz, nie jego, bo wyszedł w czapce z domu – i prosi mnie, bardzo prosi, żebym poszła do domu. Godzę się wreszcie, mówiąc, że dobrze, ale przygotuję drugą paczkę i wrócę. Wzruszył ramionami i powiedział:

Trudno, jak uważasz.

I poszłam. Jakże tego później żałowałam!

            Zostawiłam za sobą ten tłum, tych ludzi biegających tam i z powrotem, ten nieopisany niepokój, ból, to skondensowane nieszczęście. Z daleka dobiegł mnie jeszcze śpiew jakiegoś mężczyzny w więzieniu. Tosca. Pewnie ktoś bliski chciał go raz jeszcze, może ostatni, usłyszeć.

            Kiedy wróciłam, Tadzika nie było już w oknie. Byli na podwórzu, gdzie ich liczono, sprawdzano… Około godziny 13-ej otworzyła się  brama po raz drugi, by wypuścić taką samą ciemną budę, bez żadnego otworu. Było w niej, jak się potem od p. Gruszkowej dowiedziałam, sto dwadzieścia osób.

 Zeznanie pani Janiny Gruszkowej przed Główną Komisją Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce na temat egzekucji na Palmirach. [cyt. za Regina Domańska „Pawiak – kaźń i heroizm”]

Początkowo nikt nie przypuszczał, że osoby wskazane w przesłanej na Pawiak przed dwoma dniami liście zostaną rozstrzelane. Więźniowie dowiedzieli się od razu, że mają opuścić więzienie i wyjechać do obozu. A ponieważ  jeszcze nikt nie wiedział, co znaczy niemiecki obóz, spodziewali się polepszenia swej doli.

[…]Samochody przyjechały 20 czerwca o godz. 7 rano. […] Zwróciło naszą, to jest pracowników więziennych uwagę, że była wyjątkowo duża eskorta, składająca się z około siedmiu samochodów z plutonami egzekucyjnymi. Prócz tego była duża liczba motocyklistów z rozpylaczami. […] Samochody wróciły po drugą grupę ok. godziny 11. Zwróciło naszą uwagę, że były mocno zakurzone.[…] Gestapowcy przyjechali po prostu zziajani i odpoczywali około pół godziny. Druga grupa opuściła Pawiak przed godziną 12 w południe. Samochody i eskorta tego dnia do Pawiaka już nie wróciły. Nazajutrz, 21 czerwca ok. siódmej rano, pojechała trzecia grupa.  

                                          c.d.n.


[1] Jan i Danuta Dobraczyńscy; przyszły znany pisarz był kolegą T.F. i z gimnazjum A. Mickiewicza, i ze studiów.