[Pisze Mama:]
Ściśnięci jak śledzie w beczce. Za budą jechały wielkie samochody, w których siedzieli rzędami uzbrojeni po zęby żołnierze. Policzyłam te samochody, policzyłam ile rzędów w każdym samochodzie, ilu morderców w rzędzie i okazało się, że było ich więcej niż naszych męczenników w budzie. Dziś już nie pamiętam, ilu.
Za żołnierskimi wozami sunęły bardziej lub mniej eleganckie limuzyny, w jednej z nich jechał prokurator; znaczyło to, że wywożeni mają wyrok śmierci. Dowiedziałam się o tym później, od p. Gruszkowej. Wyznała mi niedawno, że chciała mi o tym powiedzieć już wtedy, ale ilekroć spojrzała w moje oczy, opuszczała ją odwaga i odchodziła z tajemnicą w sercu.
Kilka kobiet wyrwało się z tłumu i pobiegło za samochodami z głośnym płaczem, wywołując imiona swych mężów i synów. Nie biegłam, nie wołałam. Nie wiem, dlaczego. Niektórzy nazywali mnie dzielną, ale to nie to. Może się już nauczyłam, że tam, gdzie są Niemcy, nie wolno okazywać bólu.
Jakże inaczej było, kiedy zostawałam sama… Tak niedawno uważałam się za jedną z najszczęśliwszych kobiet świata, teraz – byłam jedną z najbardziej pokrzywdzonych, najnieszczęśliwszych.
Z bramy więziennej buda pojechała w lewo. Tyle tylko o wywiezionych wiedziałam. Ślad po nich zaginął na sześć długich, ciężkich lat.
Pewnego dnia, kiedy byłam sama i myślałam o Tadziku, usłyszałam jego wołanie: – Hala! Dzieci! – i zrozumiałam, że odchodzi, że usłyszałam jego ostatnią myśl… Odtąd zaczęła się szarpanina: sto razy na dzień myślałam, że nie żyje i sto razy wracała wiara, że żyje. Ciągle zaglądałam do skrzynki pocztowej, wciąż czekałam.
Po jakimś czasie zabłysła iskra nadziei: przeczytałam w jednej z gazetek podziemnych, że jeden z trzech transportów z 20 i 21 czerwca, a mianowicie ten z 20 z godziny 13-ej, skierowano gdzieś na roboty do Niemiec, przy tym wymieniono kilka nazwisk osób znajdujących się w tym transporcie, wśród nich był mój Tadzik. Wsparta nową nadzieją, czekałam dalej. Ale wątpliwości nie ustępowały ani w dzień, ani w nocy.
Kiedyś nocowała u mnie przyjaciółka. Gadałyśmy do późna o naszych mężach, jej Jurek był w oflagu.[1] Wreszcie zasnęłyśmy. Przez sen jęczałam, więc Mela pyta:
– Co cię boli, Halu? A ja na to: – Dusza mnie boli – mówiłam oczywiście przez sen. Śmieszne, ale prawdziwe.
Zasłyszałam o Ossowieckim.[2] Ogromnie pragnęłam porozmawiać z nim. Wiedziały o tym koleżanki w biurze[3] i bardzo mnie namawiały, żebym się postarała dostać do niego.
– Nie , nie pójdę, chyba że on przyjdzie do mnie – powiedziałam prawie bezczelnie. I przyszedł! Pojawił się u naszego kierownika, pana B. Smoleńskiego w sprawie ausweisu[4] dla siebie. Koleżanki znowu przypuściły do mnie szturm, lecz ja nie miałam odwagi do niego podejść. Ale oto otworzyły się drzwi od gabinetu i kierownik poprosił mnie do siebie. Z krótkiej rozmowy dowiedziałam się, że opowiedział gościowi o moim nieszczęściu i ten zapragnął mnie poznać. Na zakończenie rozmowy zaprosił mnie do domu i powiedział dowcipnie: – No, to teraz ja dam pani ausweis – po czym napisał na kartce dwa słowa: – Proszę wpuścić – i podpis. Kartka była przeznaczona dla lokaja pp. Ossowieckich, który miał surowy zakaz wpuszczania obcych do domu. Umówiliśmy się na dzień i godzinę.
Wzięłam fotografię Tadzika, jeden z jego grypsów i poszłam. Pan Ossowiecki wprowadził mnie do swego gabinetu. Po chwili rozmowy poprosił o fotografię Tadzika, przyglądał się jej jakiś czas, charakteryzował Tadzika, mówił o jego mądrych i dobrych oczach, wziął też do ręki gryps, ukrył go w dłoni, zamknął oczy i milczał. Nagle powiedział:
– Widzę… to straszne… nie!
Otworzył oczy i rzekł:
– Nie, nie mogę, kiedy indziej…
Nie wypadało mi się dopytywać, więc podziękowałam, przeprosiłam i chciałam się pożegnać, ale pan domu wyraził chęć przedstawienia mnie swojej żonie. Zawołał więc lokaja i polecił mu poprosić panią do salonu, do którego i myśmy przeszli.
I to było bardzo zabawne. Bo ja już w gabinecie słyszałam głos pani Ossowieckiej, jak prosiła lokaja o podanie futra, a on, taki sławny jasnowidz, jak go powszechnie nazywano, (choć tego nie uważał za nazwę odpowiednią do swoich właściwości), nie wiedział, że żona wyszła, musiał mu dopiero lokaj o tym powiedzieć.
Tak więc i ta upragniona wizyta nic mi nie dała. Nadal żyłam w ustawicznej niepewności i oczekiwaniu. Z dziećmi wciąż o Ojczyku [tak nazywaliśmy tatę] rozmawiałam, sądziłam, że w ten sposób utrzymam go w ich pamięci, że w ich oczach pozostanie jego obraz, przecież dopiero co wyszedł…
Pewnego razu moja maleńka Bożenka, gdy czekała na mnie przed zakładem fryzjerskim, nie chciała przyjąć od Niemca cukierka. Długo nalegał. W pewnej chwili dostrzegłam w jego oczach taką wściekłość, że się zaczęłam o dziecko bać. Wybiegłam z zakładu, schyliłam się i cichutko powiedziałam: – Weź córeczko, oddamy ubogiemu… – wzięła i Niemiec się odczepił.
Inny żołnierz niemiecki „kokietował” ją w tramwaju, zapraszał na kolana, mówił „cukiehek”. Nie pomogło, Taki mały łasuch i taka gaduła, a tu milczała jak zaklęta. Dopiero kiedy wysiadłam z tramwaju, trzymając ją na rękach, odezwała się:
– Nie pójdę do Niemcia, Niemci Ojcika ziablali.
c.d.n.
[1] Jerzy Pawlak, mąż naszej z bratem, ukochanej przybranej cioci Meli. Przeżył wojnę.
[2] Stefan Ossowiecki, 1877-1944; wybitny jasnowidz warszawski.
[3] Matka podjęła pracę w Izbie Przemysłowo- Handlowej.
[4] Ausweis – dokument, legitymacja w czasie okupacji.