Z Pawiaka na Palmiry, cz. 8 [ostatnia, w rocznicę egzekucji.]

Mogiła w Palmirach

[Pisze Mama:]

Po wojnie zamieszkaliśmy zrazu w Bydgoszczy. Rozpoczęłam poszukiwania Tadzika; napisałam do szwedzkiego i szwajcarskiego Czerwonego Krzyża. Różni ludzie wracali do domów ze świata i my mieliśmy ciągle nadzieję.

Jedna ze znajomych opowiadała nam o swojej przyjaciółce, której mąż właśnie powrócił, jak się ta kobieta zmieniła, jak wypiękniała. A moja sześcioletnia córeczka na to:

  – Czekaj, czekaj. Zobaczysz jakie my z mamą będziemy piękne, jak nasz Ojczyk wróci.

Ale nie wrócił. I już nie było na co czekać […]

[Piszę ja, B.F.:]

10 maja 1946 roku Mama otrzymała następujący list od pana Janka Dobraczyńskiego:

Szanowna Pani,

Ciało Tadeusza zostało znalezione na Palmirach. Zostało już ekshumowane. Dokumenty i drobiazgi znalezione w kieszeni są do odebrania w PCK, ale może je odebrać tylko najbliższa rodzina. Gdyby Pani w związku z tym chciała przyjechać, proszę zjechać do nas.[…]

Wolałbym być zwiastunem innych nowin. […]

W ślad za tym listem nadeszła wiadomość z PCK:

W potwierdzeniu posiadanej przez Panią wiadomości z żalem komunikujemy, iż wg znajdującego się w Biurze naszym meldunku […] Fabiani Tadeusz […] został rozstrzelany przez Niemców 21 czerwca 1940 roku w Palmirach.[…] Dnia 4 maja 1946 roku odbyła się ekshumacja na cmentarz w Palmirach do wspólnej mogiły Nr XIX, kwatera II. […]

[Pisze mama:]

  Tak więc, znaleziono go …w mogile. W mogile E w Palmirach, gmina Cząstków. Na swojej ziemi, tak blisko nas…

Ciężko było przyjąć to do wiadomości. Jak ciężko! Jakże odtąd ściskało mi się serce na widok dzieci z obojgiem rodziców na spacerze. Moje dzieci już nigdy tak…

Na wiadomość o ekshumacji pojechałam do Warszawy. Pani Gruszkowa już tu była; pracowała w Komisji Badania Zbrodni  Niemieckich w Polsce. I właśnie ta instytucja wysłała na miejsce kaźni ekspedycję, w której ważną rolę odgrywał lekarz, prof. Grzywo-Dąbrowski. Dzięki pani Janinie z tą Komisją dostałam się po raz pierwszy na grób Tadzika.

Nad jego mogiłą stał brzozowy krzyż. Takich krzyży było już sporo na nowym, szeregowym grobie. Robiono je z brzózek, które zasiali hitlerowcy dla ukrycia miejsca zbrodni. Ale tamtejszy gajowy, pan Adam Herbański, oznaczył jakoś miejsca tych zbiorowych mogił i po wojnie powiedział o nich proboszczowi kościoła w Łomnie, księdzu Gregorkiewiczowi. Poznałam go podczas tej pierwszej bytności na Palmirach. Mówiono, że to on pierwszy zajął się sprawą pomordowanych tu ludzi. Niezwłocznie jednak i bardzo energicznie przystąpił do pracy Polski Czerwony Krzyż.

Z najwyższym uznaniem i podziwem myślę o pracownikach PCK, zwłaszcza o panienkach, z których jedna się nazywała Halina Łopuszańska, nazwiska drugiej nie pamiętam. Te dwie panienki siedziały na wzgórzu, (na którym dziś stoją trzy wysokie krzyże), wokół nich roje much i gzów i – co tu kryć – odór, toteż bez przerwy płonęło ognisko. Dym straszny. I mimo tych okropnych warunków, pracowały i nie widać było przykrości na ich młodych twarzach. A kiedy jakiś człowiek podszedł i zaczął wybrzydzać, wyciągnął z kieszeni chusteczkę i zatkał nią sobie nos, jedna z nich powiedziała mu bardzo ostro, że nikt mu nie każe tu być i dodała coś bardzo prawdziwego o Zmarłych.

      Dwaj pracownicy PCK, mężczyźni, przynosili na noszach pojedyncze zwłoki ze wspólnej mogiły i stawiali je przed jedną z panienek. Ta z nadzwyczajną zręcznością i biegłością w mig wycinała wszystkie kieszenie w ubraniu zmarłego i wydobywając z nich zawartość, głośno wymieniała każdy znaleziony przedmiot. Druga panienka dokładnie wszystko notowała i taki protokół wraz ze znalezionymi przy zmarłym rzeczami wkładała do jednej koperty.[1]

      Sprawa była prosta, jeśli w kieszeniach znalazło się dokumenty z imieniem i nazwiskiem. Jeśli nie – panienka wycinała nożyczkami całą warstwę odzieży, którą zmarły miał na sobie, jakiś gdzieś monogram, jakiś list, słowem radziła sobie jak mogła.

       Zwłoki były na ogół dobrze zachowane, niektóre wydobywano częściami – od stóp do kolan i tak coraz wyżej. Ciało, które badał Profesor, zostało mi w pamięci jako bardzo ciemne, koloru ziemi, a krojone skalpelem, robiło wrażenie gumy, opony samochodowej. Twarz zmarłego można było łatwo rozpoznać, rysy były wyraźne.

       Kiedy panienki skończyły swoje zadanie, mężczyźni odnosili zwłoki na nowe miejsce pochówku, już chyba na zawsze. Jeden obok drugiego, bez trumien, zgodni i równi. Niepotrzebnie chyba się potem okazało, że nie są sobie równi, że są mniejsi i więksi bohaterowie. Że po jednych się depcze, żeby innym postawić nagrobek czy mnóstwo światełek. Dziś już nie żyje matka, która tak zawsze płakała na zadeptanym grobie swego syna, bo sąsiaduje z grobem sławnego Kusocińskiego, zawsze tłumnie obleganym bez uszanowania innych grobów.

        Znając już tryb postępowania PCK poszłam tam, żeby się czegoś bliższego o śmierci męża dowiedzieć. Z protokołu dotyczącego jego ekshumacji, który mi dano do przeczytania na miejscu, wiem, że oprócz strzału w serce, dostał mój Tadzik strzał w głowę. Nie umarł więc od razu.

         Poprosiłam o święte pamiątki z koperty. Dostałam. Książeczka wojskowa, różne ausweisy, srebrne monety, guldeny, róg chusteczki do nosa z monogramem, notesik z którego wyrywał kartki na grypsy do mnie i inne drobiazgi, a przede wszystkim medalik, który miał go chronić przed śmiercią bez łaski Bożej, i dowód osobisty.

         Ten dowód! To nie mój wymysł, że w miejscu twarzy Tadzika na fotografii, która zalana krwią jego zginęła najzupełniej, była głowa Chrystusa w koronie cierniowej, nieco schylona i zwrócona w lewo. To siostra Ezechiela, nazaretanka[2] to dostrzegła i moją uwagę na to zwróciła. Wszystkie dokumenty, które Tadzik miał w wewnętrznej kieszeni marynarki, na piersiach, zostały przebite kulą. Krew jego zalała je i namalowała, co chciała. Jakaś reakcja chemiczna? Ale te zmiany nie przetrwały, bo jak po kilku latach zajrzałam do dowodu, zobaczyłam już tylko nic – na pozór – nie mówiącą plamę.

         Ten dowód, tę najświętszą pamiątkę-relikwie zgodziłam się wypożyczyć Muzeum na Palmirach. Sądziłam, że tak trzeba. Dałam też część monet srebrnych i inne drobiazgi. Na szczęście – nie wszystko. I znalazł się człowiek taki – zły czy głupi – że ukradł. Ten dowód męczeńską krwią zbroczony i te monety, i kulkę.

            Dlaczego? Po co? Kto?[3] Nie pomogła milicja, nie pomogły ogłoszenia w prasie i apel rodziny w telewizji. Zostało mi pokwitowanie, że na każde żądanie Muzeum zwróci mi wszystko…

                         EPILOG już mój, córki Tadeusza

             Któregoś dnia, w ponurych latach stalinowskich, a byłam wtedy może w szóstej klasie, żaliłam się, że nie mam Taty. I usłyszałam od Mamy jakże gorzkie słowa, które zamknęły mi usta:

To szczęście – powiedziała – że zginął od Niemców, a nie teraz, od „naszych”.


[1] Dzięki piaszczystemu podłożu, ciała, ubrania, a nawet dokumenty papierowe, dobrze się zachowały.

[2] Matka Ezechiela Szupenko, nazaretanka, wyjątkowa osoba; m.in. długoletnia dyrektorka warszawskiego gimnazjum dla dziewcząt. Mama poznała tę siostrę jeszcze podczas nauki w wileńskim gimnazjum nazaretanek, jako panienka, a po ślubie i przeprowadzce do Warszawy, nadal utrzymywała z Matką Ezechielą kontakt. Po wojnie siostra przebywała na emigracji i słała nam paczki z ubraniem.

[3] Podobno jakiś chłopiec dzwonił do TV, że zwróci, ale nie zrobił tego. Myślę, że był to głupi popis jakiegoś ucznia z wycieczki.