Historie prawdziwe o polskich niedźwiedziach
Pisałam tu niedawno o Janie Żabińskim i jego wielkiej odwadze w czasie wojny. Tym razem chciałabym przypomnieć pewien jego eksperyment związany z niedźwiedziami. Otóż niedługo przed wojną, dyrektor ZOO umyślił wypuścić na wolność dwa misie, by sprawdzić, czy i jak sobie poradzą w naturze. I tak, dwa sympatyczne młode niedźwiadki z warszawskiego ogrodu zoologicznego trafiły do Białowieży.
Ponieważ były oswojone z ludźmi, sprawiały nieraz poważne kłopoty. Przygody z nimi opisał ówczesny leśniczy w uroczej książce, ale niestety, wyleciało mi z głowy i jego nazwisko, i tytuł tych wspomnień. Pamiętam tylko kilka epizodów i chciałabym je tutaj przypomnieć.
Kiedy pewna turystka skubała w Puszczy Białowieskiej malinki, nagle po drugiej strony krzaków pojawił się niedźwiedź. Kobieta zaczęła wymachiwać rękami, żeby go odpędzić, a on wziął to widocznie za zachętę do zabawy i też zaczął machać. W pewnej chwili machnął łapą w taki sposób, że wyrwał kobiecie jedną pierś. Zrobił to z pewnością niechcący, ale spowodował wielkie nieszczęście.
Innym razem zabawa przebiegła spokojnie. Na piętrze leśniczówki pan leśniczy pracował w swoim pokoju. Na podeście, na podłodze, bawiła się jego mała córeczka. W pewnej chwili mała z radością zawołała:
– Tatusiu, bawię się z misiem!
Zadowolony tatuś odpowiedział, że to dobrze, niech się bawi. I dopiero kiedy usłyszał podejrzane pomruki, zerwał się od biurka i wyjrzał na schody: zobaczył misia baraszkującego z córeczką…
Było wiele kłopotu, żeby go sprowadzić z piętra na dół, bo miś umiał się wdrapać po schodach, ale – podobnie jak koń – nie potrafił z nich zejść. Zatrudniono kilku mężczyzn, jeden podsuwał misiowi pod nos miskę z miodem, drugi stał na dole nad miską z wodą i głośno tę wodę rozchlapywał. Misia nęcił i miód, i ulubione taplanie się w wodzie, dzięki czemu udało się go jakoś tyłem sprowadzić na parter.
Najzabawniejsza była przygoda z pewnym Francuzem złaknionym wrażeń. Przyjechał do Białowieży specjalnie po to, by sfotografować owe niedźwiedzie, o których tyle słyszał. Dwa dni krążyli z leśniczym po puszczy, ale nie udało się na nie natrafić. Niepocieszony Francuz musiał już wracać do siebie. Kiedy na polnej stacyjce kolejowej w Hajnówce już pożegnał się z leśnikiem, otworzył drzwi do wagonu i szykował się do wejścia, nagle ktoś zaczął się przepychać i wciskać koniecznie w te same drzwi. Francuz uprzejmie powiedział pardon, monsieur, obejrzał się na dziwnego natręta i … zemdlał. Ponieważ tym niewychowanym monsieur okazał się tak upragniony do niedawna miś z puszczy.
Podobno dwa dni cucono nieszczęsnego fotografa, tak się biedak przeląkł. Tymczasem miś nie miał bynajmniej złych intencji! On tylko chciał sobie skrócić drogę na łąki i zamiast okrążać cały pociąg, wolał skorzystać z usłużnie otwartych mu drzwi. Musiał wiedzieć, że każdy przedział w tym pociągu miał drzwi podwójne, na przestrzał, wszedł w otwarte, a te drugie albo sam sobie otworzył, albo może już były otwarte. Niedźwiedzie są nie w ciemię bite.
Opowieści z Białowieży przypomniały mi jeszcze inną historyjkę z niedźwiedziem w roli głównej, już z terenu Mazowsza i z okresu PRL.
Urządzano w PRL polowania za dewizy. Pewien myśliwy z RFN, czyli z ówczesnych zachodnich Niemiec, a więc bogaty w takowe, zapragnął zapolować w Polsce na niedźwiedzie. Obiecano mu to zorganizować i w pobliżu Warszawy, to chyba było koło Karolina, jeśli mnie pamięć nie myli, na granicy lasu ustawiono ambonę. Tam myśliwy stał i czekał na zwierzynę.
W pewnej chwili zobaczył pędzącego na rowerze chłopa, wyraźnie w strachu, bo pedałował co sił w nogach. Po chwili chłop zsiadł z roweru, porzucił go na drodze i dalej uciekał już na nogach. Jak się okazało uciekał przed niedźwiedziem! Ale kiedy niedźwiedź dobiegł do roweru, podniósł go, wsiadł na siodełko i spokojnie sobie pojechał zupełnie nie zainteresowany właścicielem roweru, ani nie podejrzewający niebezpieczeństwa od strony ambony.
Niemiecki myśliwy dostał takiego napadu śmiechu, że upadł i… złamał sobie rękę. Śmiało mógł opowiadać, że złamał ją na polowaniu na niedźwiedzia. Potem się dowiedział, że w pobliżu było miasteczko cyrkowe, którego właściciel porozumiał się z organizatorami polowań i podsunął im na odstrzał starą wytresowaną niedźwiedzicę. Biedaczka była już na emeryturze, niezdatna do popisów na arenie. Szczęśliwie u myśliwego wzięło górę poczucie humoru i włochata emerytka uniknęła śmierci.
A wracając jeszcze na trochę do Białowieży. Kiedy byłam tam na wycieczce z kolegami z naszego Patałłacha, czyli jednego z kół warszawskiego PTTK, tamtejszy leśniczy pokazał nam rosnącą w pobliżu leśniczówki wysoką sosnę, a na niej wiszącą długą kłodę drewna. I spytał, czy wiemy, co to jest i czemu służy?
Nikt z nas, mieszczuchów, oczywiście nie wiedział. Wyjaśnił, że na sośnie znajduje się barć i wiele lat temu, kiedy bartnik tę barć zakładał i kiedy jeszcze w Puszczy żyły niedźwiedzie, takie prawdziwe, nie wypożyczone z ZOO, aby uniemożliwić im konsumpcję miodu, bartnik zakładał tzw. samobitnię. To jest potężny drąg, ciężka kłoda zawieszona na sznurach, która działa jak wahadło. Kiedy miś chciał wybrać miód, odsuwał kłodę, ale ona wracała. Kiedy coraz mocniej ją odsuwał, ona coraz bardziej mu się naprzykrzała, i kiedy w końcu zirytowany odepchnął ją z całej siły, ona z taką samą siłą zwalała go z drzewa.