Kiedyś, kiedyś… i teraz
Aktualności pomieszane ze wspomnieniami, a wszystko z mojego książkowego poletka
Cz. 1
Wczoraj wreszcie dotarłam do wypożyczalni książek, w której udało mi się zdobyć poszukiwany od dawna tytuł. Sympatyczna młoda pani przyniosła z magazynu upragnioną książkę i zasiadła przy stoliku za antycovidową osłoną z grubej folii, by założyć mi kartę użytkownika według formularza, jaki właśnie wypełniłam. Zobaczywszy nazwisko, spytała:
– Czy pani jest tą panią Fabiani od „Gawęd o sztuce”?
– Tą samą – powiedziałam ubawiona i dowiedziałam się, że nawet przed chwilą ktoś „mnie” wypożyczył i że czytelnicy „mnie” lubią. Zrobiło mi się bardzo miło.
Tego samego dnia odwiedziła mnie moja ulubiona redaktorka prowadząca, (która teraz nazywa się „wydawcą”), obecnie już nie pracująca w PWN, bo miała dość takiej pracy. I przy herbacie uchyliła mi rąbka tajemnicy spowijającej mechanizmy współczesnego wydawnictwa. Dowiedziałam się z jakim trudem uzyskiwała zgodę na wydanie jakiejś pozycji humanistycznej bez względu na jej wartość i na to, czy czytelnicy ją polubią, czy nie. Powód? Tego rodzaju książki nie przynoszą zysku, a tylko to się liczy w poważnej firmie.
Opowiedziała, jakie boje musiała toczyć w imieniu autorów, żeby doszło do wydania ich tytułów i jak często słyszała potem na kolegiach jedynie krytykę, że jej dział nie przynosi spodziewanego zysku. A miała naprawdę wspaniały dorobek.
Zawsze myślałam, że książka ma być źródłem wiedzy, ma nas wzbogacać intelektualnie, a teraz się dowiedziałam, że owszem, ma wzbogacać, ale tylko właścicieli firmy. Bo tak dużo czytają? Nie, podobno nawet nie znają wydawanych tytułów, znają tylko (więc jednak coś czytają!) wysokość sum wpływających na konto. A te sumy ( zapewne w przybliżeniu) możemy sami sprawdzić w Internecie – chodzi o miliony! Wystarczy kliknąć w wyszukiwarce np. PWN – właściciel i dowiedzieć się, że PWN jest własnością spółki amerykańsko- niemieckiej, a w tabeli zysków zobaczyć krzywą dochodów tej spółki za określone lata.
Tak więc obecne duże wydawnictwa nie są już miejscem, gdzie się książki wydaje w trosce o szerzenie wiedzy, bo zamieniono je w zakłady produkcyjne, gdzie się „produkuje” tytuły w celu osiągnięcia zysku. Teraz rozumiem, dlaczego na Targach Książki kilka lat temu dyżurna pochwaliła mnie mówiąc „pani produkt się dobrze sprzedaje”.
– Produkt? Jaki produkt? – oburzyłam się. – Ja piszę książki!
Na pozór wszystko wygląda po staremu – składa się u redaktora prowadzącego, „wydawcy” rękopis, (dziś na ogół w postaci elektronicznej) i czeka na akceptację ze strony firmy, a kiedy się ją otrzyma, zawiera się umowę i otrzymuje zadatek. Potem przychodzi czas na opracowanie redakcyjne książki. Ale to już zupełnie nie wygląda po staremu.
Kiedyś, kiedyś, w tej pracy jako autorka współpracowałam z redaktorem. Albo ja szłam na omawianie tekstu do wydawnictwa, albo pan czy pani redaktor odwiedzali mnie w moim domu. I strona po stronie omawialiśmy całą książkę. Dziś skorygowany tekst dostaję od nieznanej mi redaktorki pocztą mailową w komputerowym programie korektorskim. Mam na ekranie zakreślone na czerwono poprawki i na każdej „kartce” po jej prawej stronie jest miejsce na uwagi redaktora i ewentualną reakcję na nie autora.
Redaktor nanosi swoje poprawki kolorem czerwonym, ja mam w programie np. zielony, i zaczyna się dialog tych dwóch kolorów. Nie istnieją propozycje i omawianie – widzę swoje słowa skreślone czerwoną kreską i wpisane nowe słowa „czerwone”. Kiedy coś mi się nie podoba, wpisuję NIE! i to czerwone przekreślam kolorem zielonym.
Nie znam nazwiska redaktorki, nie widzę jej twarzy, nie znam brzmienia jej głosu, nie wiem w jakim jest wieku i jakie ma za sobą studia, które ją upoważniają do poprawiania mojej książki. Kiedy z braku odpowiedniej wiedzy, a w trosce o piękno języka polskiego, wprowadza niechcący oczywisty błąd merytoryczny, np. zmieniając „sklepienie” Kaplicy Sykstyńskiej na nieistniejącą „kopułę”, (żeby uniknąć powtarzania przeze mnie słowa „sklepienie”), czy zastępując słowo „obraz”, słowem „płótno”, a traf chce, że tekst dotyczy wieku XV i omawiany obraz został namalowany na desce – skreślam czerwoną „kopułę” i czerwone „płótno”, i przywracam prawidłowe określenia na zielono.
W niczym nie przypomina to dawnego pochylenia się wspólnie nad tekstem, ciekawego omawiania, uzgadniania wersji, wzajemnego dokształcania się, słowem twórczej pracy dwojga – czasem nawet więcej – osób na korzyść książki. Dziś w specjalnym programie komputerowym z udziałem tajemniczego redaktora jako sędziego prowadzą odczłowieczony pojedynek dwa kolory. Udział autora polega głównie na tym, by nie dopuścić do nowych błędów, bo – z przykrością to stwierdzam – poziom wykształcenia i znajomości języka polskiego naszych redaktorów jest coraz niższy, choć – naturalnie – zdarzają się wśród nich chlubne wyjątki. I zazwyczaj – jeśli chodzi o mnie – są oni lepsi w interpunkcji.
c.d.n.