Aktualności

Kiedyś, kiedyś… i  teraz

Aktualności pomieszane ze wspomnieniami, a wszystko

 z mojego książkowego poletka

                                            Cz. 2

Taki system redagowania przy pomocy programu zainstalowanego w komputerze, nie przewiduje miejsca na rozważania, refleksje, nawet na zadanie prostego pytania: dlaczego redaktor wprowadził akurat taką zmianę? Nie ma też możliwości przedyskutowania sformułowań, żadnej „burzy mózgów”, tak cennej przy zbiorowej pracy. Przecież od zawsze było i jest wiadomo, że co dwie głowy to nie jedna, (dlatego, podobno, milicjant w PRL zawsze chodził z psem), zawsze drugie oczy dostrzegą coś, czego te jedne nie zauważyły, ale teraz panuje Jego Wysokość Program, a są to rządy absolutne realizowane przy pomocy schematów i kolorów.  

 Co się jeszcze zmieniło?  Otóż w pewnych wypadkach przerzucono na autora oczywiste obowiązki redaktorów, przy okazji zwalniając ich także z obyczajowej grzeczności, bo kiedy np. redaktor uzna, i słusznie, że cytowany przez autora wiersz, czy jakiś fragment prozy, powinien mieć przypis zawierający informację z jakiego to i kiedy wydanego tomu pochodzi, albo dostrzeże brak jakiejś daty, czy imienia przy nazwisku – wpisuje tylko na czerwono pytanie:

– Skąd pani wzięła ten cytat? dodać imię! sprawdzić datę!

Oczywiście program nie przewidział jakiejkolwiek pochodnej uprzejmości – wypadły z użycia słowa: proszę, czy zgoła prehistorycznie już dziś brzmiące: proszę łaskawie sprawdzić… Tylko, kto powinien to zrobić? Czy autor?

Pamiętam czasy, kiedy redaktor był kimś, kto wspierał pisarza w jego trudzie, odciążał go, brał na siebie żmudne szukanie detali, a nie pouczał i wydawał  polecenia. A kiedy coś poprawiał, to tłumaczył dlaczego tak trzeba, wyjaśniając przy okazji reguły języka polskiego. Takim redaktorem pomocnym i uczącym polskiego była moja Mama,(pamiętaj – mówiła mi np. – język polski nie lubi imiesłowów, albo pamiętaj, że „bowiem” zawsze stoi w zdaniu na drugim miejscu itp., i pamiętam!), która 25 lat przepracowała w PWN, podobnie rozumiały swoją pracę moje koleżanki polonistki.

A dziś kto ma wyszukać w bibliotece odpowiedni tom, sprawdzić stronicę, datę cytowanej edycji, itp.? Naturalnie, autor. Kiedyś, kiedyś, i to wcale nie aż tak dawno – od uzupełniania tego rodzaju braków był właśnie redaktor. Na tym m.in. polegała jego praca, bo autor nieraz po złożeniu rękopisu ma wszystkiego serdecznie dość i marzy o chwili oddechu. To jest taki etap, kiedy tekst przejmuje  redaktor, który dawniej był prawdziwą pomocą, przyjmowaną przez normalnego autora z wdzięcznością. Taka postawa obowiązywała w czasach przed komputerowych i nie wyobrażam sobie, by wtedy jakiś redaktor ośmielił się wydać polecenie (i to na piśmie) Janowi Parandowskiemu, Hannie Malewskiej czy innemu szanowanemu pisarzowi : – Sprawdzić datę i tom edycji! Ma pan (– pani) na to dwa dni!

 Myślę, że szybciej niż w dwa dni taki redaktor pożegnałby się z etatem, bo dawniej redaktorzy byli na etacie, zatrudnieni na stałe w określonym wydawnictwie.

Obecny system pracy przy wydawaniu książek humanistycznych, tak bardzo pozbawiony elementów ludzkich, skazujący sztucznie obie strony – i autora, i redaktora, na anonimowość i samotność, jest głęboko  antyhumanistyczny. To wprost patologia naszych czasów, odczłowieczanie procesu twórczego. Czasów, w których nawet wydawanie książek rzucono na pożarcie w ofierze naczelnemu bożkowi  – money, money, money…

Ale może ja, mimo wszystko, należę jeszcze do pokolenia szczęściarzy w branży pisarskiej? Bo może już niedługo teksty autorów będzie redagować inteligentny robot? Wydawnictwa będą sobie pożyczać takie roboty, bo to obniży znacznie koszta produkcji. Taki robot – wiadomo – rzadko choruje, najwyżej się zawiesi, ale z pewnością nie pójdzie na urlop macierzyński.

Kto wie, jak daleko zajdzie dehumanizacja humanistyki…

Myślę, że to wszystko może się kiedyś obrócić przeciwko i autorom, i czytelnikom, i nawet przeciwko tym bogatym wydawcom omamionym bankowymi kolumnami cyfr w dolarach czy euro.  

A skoro mowa o pieniądzach – jeśli dochody firmy można poznać z informacji w Internecie, to chyba nie popełnię prawnie zabronionej niedyskrecji, ujawniając autorskie? Od czasu do czasu, zwłaszcza w okresie Targów Książki, prasa porusza ten problem –  honoraria pisarzy. Stawia pytanie z czego ma żyć pisarz otrzymujący tak niskie wynagrodzenie ? I przez chwilę robi się szum z którego nic nigdy nie wynika.

Z reguły umowa z autorem opiewa na 7-10% ceny hurtowej sprzedanego egzemplarza. Wygrywa autor książek o wielkich nakładach, np. podręczników szkolnych czy chwytliwych romansów. Natomiast autor prac naukowych i popularno naukowych, który nie może liczyć na duży nakład – przegrywa. 

Oto bowiem w miarę sprzedaży na jego konto napływają przeważnie drobne sumy. W moim wypadku wynosi to około 2 zł. od sprzedanego egzemplarza, choć za pierwszą wersję Rzymu („Muszę i Rzym zobaczyć”,1998) otrzymywałam po 90 gr. I wydawca narzekał, ile to kosztowała go moja książka! A sprzedawała się doskonale! Kiedyś wstąpiłam do jego hurtowni, żeby kupić komuś na prezent ten mój „Rzym”i pracujący tam człowiek powiedział mi, że tylko moja książka się naprawdę dobrze sprzedaje.

– A te inne? – spytałam rozglądając się wkoło po rzędach półek.

— Te? To półkownicy, proszę pani. Stoją na półkach latami!  

I tak poznałam nowe słowo, niby znane, ale pełniące nową funkcję i inaczej pisane, bo nie od pułku, lecz od półki.

Muszę tu dodać, bo pewno mało kto o tym wie, że od kilku lat instytucją ratującą finanse części autorów stał się KOPIPOL. Pobiera pieniądze uzyskane z  kopiowania książek naukowych (ale nie od biednych studentów kopiujących tylko – o ile wiem – od właścicieli czy też producentów kopiarek) i część ich przydziela autorowi, ale tylko takiemu, którego wydawca jest włączony do sieci Kopipolu, i tylko raz jeden od jednego tytułu, nawet jeśli ten tytuł jest w ciągłej sprzedaży i nadal jest kopiowany.  Trzeba przyznać, że wpływy płynące z kopiowania książek są dużo wyższe od tych z ich sprzedaży. To cudowna niespodzianka, wspaniały zastrzyk wzmacniający budżet autora. Kiedy jednak słyszę, że pustoszeją czytelnie, że nawet na wyższej uczelni zachęca się studentów do korzystania z ksero, żeby zapoznali się jedynie z fragmentem książki, a nie wysyła się ich do biblioteki, w których – jak mi niedawno powiedziała kierowniczka ważnej biblioteki warszawskiej – studentów już się nie widuje, to robi mi się smutno. Bo wolałabym nie dostać żadnych pieniędzy, a żeby młodzież mniej kopiowała i więcej czytała.

c.d.n.