A oto inny, dramatyczny fragment wspomnień Hanny Kobuszewskiej, która razem z rodziną całą wojnę spędziła w Warszawie.
Zza murów getta dochodziły coraz bardziej tragiczne wieści. Warszawiacy nie byli obojętni na losy i życie ludzi zza murów. Każdy miał w getcie kogoś ze znajomych, przyjaciół, sąsiadów, których los był teraz jednym pasmem cierpień.[…]
Pewnego dnia siedzieliśmy przy stole, była piąta po południu. Do naszych uszu dobiegł dziwny odgłos, jakby mysz skrobała w przedpokoju. Skrobanie powtarzało się, cichutkie, nieśmiałe i najwyraźniej dochodziło od drzwi wejściowych. Marysia pobiegła otworzyć.
Na schodach stało małe, obdarte, zabiedzone dziecko. Patrzyło na nas wielkimi, czarnymi, pełnymi bólu i prośby oczami. W chudej rączce trzymało blaszankę. Nie trzeba było słów. Przed nami stała bieda, nędza i wielka ludzka tragedia. Mama szybko wciągnęła dzieciaka do przedpokoju. Pobiegła do kuchni i nalała do blaszanki gorącej zupy. Dziecko zjadło, wtedy mama ponownie napełniła naczynie. Do brudnego płóciennego woreczka, przewieszonego przez ramię dziecka włożyła co było pod ręką.
– Zabierz i ostrożnie wracaj do swoich – szepnęła.
Od tego dnia, zawsze koło piątej słyszeliśmy ciche delikatne skrobanie. Malec nigdy nie dzwonił, nie pukał, skrobał nieśmiało, ale ufnie w nasze drzwi. Był to chłopczyk najwyżej sześcioletni.[…]
Pewnego dnia odwiedziła nas dozorczyni. Gruba i chmurna jejmość o sprytnych niedobrych oczach. Patrzyła na mamę przenikliwie, wreszcie powiedziała:
– Przestańcie karmić Żydów! Nieszczęście sprowadzicie na kamienicę. Na pierwszym piętrze mieszka folksdojcz, jego syn jest w Hitlerjugend, nie wie pani, czy co?
Mama wzruszyła ramionami. – Co też pani opowiada? Czasem dam wsparcie biednemu, to rzecz normalna, mało to biednych?