Z ulubionej lektury
Co jakiś czas przetrząsam swoją bibliotekę w poszukiwaniu czegoś sensownego do czytania i natrafiam na zapomniane, a swego czasu ulubione pozycje. Tym razem wybór mój padł na cudowną książkę Karola O. Borchardta ZNACZY KAPITAN. Mam szóste wydanie z Gdańska 1971 roku.
Zachwyca mnie nie tylko bijąca z tych kart pasja morska naszych wtedy młodych marynarzy, którzy jeszcze nie mieli polskich statków do dyspozycji, a już mieli za sobą Szkołę Morską w Tczewie i praktykę na ukochanym żaglowcu szkolnym „Lwów”. Zachwyca mnie też poczucie humoru Autora i jego uroczych kolegów, (z wyjątkiem – o dziwo – kapitana!) – a nade wszystko kultura osobista ich wszystkich, łącznie z pracownikami fizycznymi, kultura, która dziś, niestety, stała się niespotykanym wśród młodzieży reliktem. (np. na statku obowiązywał zakaz używania „łaciny”- dziś nierealny).
Do bloga wybrałam [z niewielkimi skrótami] anegdotki, które mnie rozśmieszyły do łez i mam nadzieję, że spodobają się też moim Czytelnikom. Wszystkie pochodzą z okresu dwudziestolecia międzywojennego.
Pierwsza z nich dotyczy epizodu, jaki miał miejsce na pasażerskim transatlantyku „Polonia”, który przyjął na pokład 777 turystów pragnących obejrzeć norweskie fiordy. Wśród oficerów, którzy musieli stawić czoła nawale ciekawych świata pasażerów i ich pytań, był naturalnie Autor wspomnień.
Turyści są na statku gatunkiem zupełnie odmiennym od zwykłego pasażera – napisał Autor. Nie znoszą sprzeciwu w najbardziej nawet wyszukanej formie. Zasypują marynarzy pytaniami, często gęsto są natrętni i nieznośni, podczas gdy oficerów zawsze i wszędzie obowiązuje uprzejmość. I oto do czego ta uprzejmość i – dodajmy – całkowity brak poczucia humoru kapitana – doprowadziły.
Anegdota pierwsza
Siedmiuset siedemdziesięciu siedmiu turystów z pokładu naszego transatlantyku podziwiało fiordy Norwegii. Za każdym zakrętem skał ukazywały się oświetlone podbiegunowym, nie zachodzącym w lecie słońcem, coraz to inne i coraz piękniejsze lustrzane tafle zaścielające dna granitowych kanionów.[…]
Oprócz nas, oficerów pokładowych, na mostku znajdował się stale jeden z dwóch pilotów norweskich. Od rozpoczęcia wycieczek turystycznych na fiordy tak się dziwnie składało, że zawsze dwóch tych samych – ojciec i syn – trafiało na nasz statek. Znali historię każdego osiedla, każdego domku i każdej rodziny aż do najdrobniejszych szczegółów. […]
Opowiadaniami tymi, zasłyszanymi od naszych pilotów, zaćmiewaliśmy sławę Baedekera. Wielu turystów wertowało go bez przerwy, sprawdzało prawdziwość podanych przez nas szczegółów. Chcieli wiedzieć wszystko, nazwę każdego szczytu, jego wysokość, nazwę każdego osiedla.[…] Jeśli któryś z nas, oficerów pokładowych, nie odpowiadał z miejsca na zadane pytanie, należało oczekiwać głośnego szeptu ”nieuprzejmy”, albo „bardzo mało inteligentny”.[…]
– Przepraszam pana, jak się nazywa to miasteczko? To które minęliśmy z lewej strony dziobu – usłyszałem naraz obok siebie głos. Pytał starszy pan z siwą brodą. Miał wygląd profesora. Jedną rękę wyciągnął w kierunku mijanej osady, w drugiej trzymał Baedekera.[…]
Obowiązywała nas wieczna i nieustająca uprzejmość w każdej sytuacji. Odpowiedź musiała być naturalnie natychmiastowa i wyczerpująca.
– QUANTO COSTO – odpowiedziałem bez chwili namysłu.
– Jaka dziwna włoska nazwa. – zauważył siwy pan. – W Baedekerze jej nie ma.
[B.F: znaczy dosłownie „ile kosztuje”, ale odpowiedź zawiera błąd, powinna brzmieć Quanto costa]
Wpadłem – przemknęło mi przez myśl. Ale gdybym powiedział na przykład Solheim czy Dunham, to by się jeszcze pytał, czy to się pisze przez samo „h”, a tak będzie przez pół dnia dociekał, skąd tutaj na północy wzięła się południowa nazwa.
– W Baedekerze wielu rzeczy nie ma – broniłem swego autorytetu. Nie przewidziałem jednak, że usłyszę natychmiast:
– Skąd w tym miejscu, na północy, taka czysto włoska nazwa? To bardzo dziwna nazwa na północy – monologował starszy pan – Wątpię, aby Rzymianie zapuszczali się aż tak daleko. Chociaż…
No, jeśli wyobrazi sobie, że to Rzymianie nazwali mieścinę Quanto Costo, obedrze mnie z nimbu ojca chrzestnego – pomyślałem. Quanto Costo stało mi się nagle drogie, postanowiłem walczyć o jego ojcostwo do upadłego.
– Panie profesorze – zacząłem wyjaśniać. – W wieku XVII rozbił się tu w pobliżu włoski statek. Na statku znajdował się młody, bogaty Włoch. Uratowali go mieszkańcy tej osady, jedynego z całej załogi, która zginęła roztrzaskana o skaliste brzegi.
Obywatel Reggio di Calabria był tak wdzięczny za uratowanie, że wszystko co posiadał wydawało mu się niczym w porównaniu z ocalonym życiem. A pozostał mu trzos w postaci pasa wypełnionego złotymi monetami. Za ofiarowaną gościnność, za każdy podany posiłek czuł się ogromnie zobowiązany i za wszystko chciał płacić złotem. Pytał: quanto costo? ile kosztuje? I dawał złotą monetę. Przydomek Quanto costo szybko przylgnął do pięknego Włocha.
Wydostanie się z tej północnej krainy w siedemnastym wieku nie było łatwe. Włoski rozbitek zapadł więc w sen zimowy u najbogatszego obywatela, który posiadał największe domostwo. U młynarza.
– O! jeszcze pan profesor może dojrzeć miejsce, gdzie stał stary dom, bo po dziś dzień ruiny młyna istnieją na skraju osady, przy potoku górskim.
Podczas gdy profesor usiłował wypatrzeć ruiny, mówiłem dalej:
c.d.n.