O pewnej manii

                                O  NAŚLADOWANIU

Zastanawiam się, skąd w ludziach jest tak wielka potrzeba naśladowania? Dlaczego każda dziewczyna chce koniecznie wyglądać jak sławna piosenkarka i musi nosić dokładnie takie same podarte dżinsy jak miliony innych dziewczyn? I tak samo potargane albo przylizane długie włosy bez względu na kształt głowy i owal twarzy?  I musi pokazywać goły pępek i uda bez względu na ich średnicę? Musi! Dlaczego?

Z czego to wynika, że na ulicy roi się od kopii? Być modnym, to znaczy niczym się nie różnić od milionów – czy to dodaje pewności siebie? Czy w podartych dżinsach wzrasta poczucie własnej wartości? Czy naprawdę to jest aż tak potrzebne, żeby pomnożony przez miliony wizerunek, narzucony przez jakiegoś zwariowanego projektanta mody, często tragicznie pozbawionego poczucia estetyki, dodał pewności siebie? Jestem modny! Nowoczesny!

Był taki czas w dawnej Polsce, kiedy każdy chciał być sobą i pilnie tego strzegł. Gdy w XVII wieku wśród polskiej szlachty rozkwitła moda na portrety przodków, malarze bardzo dbali o to, żeby utrwalić niepowtarzalne cechy modela. Czytałam kiedyś list któregoś z panów Potockich do malarza, w którym zleceniodawca swojej podobizny przestrzegał malarza, że jeżeli  ośmieli się go upiększyć, to każe rzemieślnika wybatożyć! (Bo malarz u nas to był członek cechu rzemiosł, nie artysta.)

 I spójrzmy na te nieliczne już dziś, tzw. sarmackie konterfekty, zwłaszcza portrety trumienne: na tych mężczyzn uwiecznionych z wielkimi brodawkami na twarzy, z obciętym kawałkiem ucha, czasem zezowatych – co jeden to brzydszy, rzadko się trafiają piękne twarze, (choć bywają wspaniałe!), ale tak miało być, bo to był ON, tylko on jeden miał taki nos i takie znamię, ważniejsze od herbu, zawsze zaznaczonego na konterfekcie w rogu obrazu.  

 Matrony, polskie damy, też nic nie lepsze. Zdarza się, że jaśnie pani w strojnym czepcu wygląda jak przebrana za panią przekupka z targu. I dobrze! Taka była! Pod nieobecność męża w czas wojen owa jejmość umiała sięgnąć po muszkiet i odpędzić sprzed dworu rozzuchwalonych natrętów, a i całym majątkiem sprawnie zarządzać. Stroje jej do tego nie były potrzebne, choć miała w kufrach także i piękne suknie, haftowane całe na przykład w sceny z polowania, przez mniszki jej fundacji. I taką suknię miała tylko ona jedna, nikt więcej w całej Rzeczpospolitej Obojga Narodów.

A dziś? Same kopie.

Naszym rodakom długo nie pasowały stroje wyperuczonych, upudrowanych, upiększonych Francuzików, tych poddanych Ludwika XIV, Króla Słońce, paradującego zawsze w wielkiej peruce, jedwabnych kabatach, koronkach, kolorowych wstążkach, ozdóbkach, śmiesznych spodniach tuż za kolana, białych pończochach i czarnych lakierkach na obcasie. Woleli swoje ogolone łby, koszule bez kołnierzyków, żadnych wytwornych kryz, tylko stójka pod szyją, kontusze, miękkie gacie wpuszczane w buty z cholewami, dopóki moda XVIII wieku nie ogłupiła magnaterii i nie znalazła licznych naśladowców w ich otoczeniu.

Bo zaraza naśladownictwa jest niczym wirus, bardzo agresywna. Teraz opanowała cały świat. I ogarnęła swoją manią nie tylko ciuchy, lecz -co gorsza – oprzyrządowanie elektroniczne. Nie dość, że ludzie chodzą jednakowo ubrani, to chodzą jak lunatycy: noszą w ręku jednakowe przyrządy, jednakowo nie patrzą na mijanych bliźnich, idą ze schyloną głową, wpatrując się w ekran. Nie widzą nieba, kolorów jesieni, tylko to swoje świecidełko. Czego oni na nim szukają na ulicy? Co znajdą i czego się doczekają poza zwyrodnieniem kręgów szyjnych i zanikiem splotów w mózgu?