Grabież sztuki we Francji i dzieje Luwru

Część 3

Na początku wojny zespół repozytoriów stanowiły cztery châteaux: Valençay, przeznaczony na wielkie eksponaty starożytnej Grecji; Cheverny – na małe eksponaty greckie i wschodnią sztukę dekoracyjną; Courtalain – na zabytki egipskie i Chambord na obrazy, ryciny i archiwum. W miarę przesuwania się frontu, repozytoria trzeba było zmieniać i obiekty przerzucać w innej konfiguracji.

Poważnym problemem było znalezienie konwojentów. Zgłaszali się emeryci, miłośnicy sztuki i przyjaciele. I od początków września aż do Bożego Narodzenia 1939 trwały kursy kolejnych konwojów. Na początek sprzed Luwru wyruszyło aż dziesięć konwojów z dziełami sztuki określonymi jako najcenniejsze. Dziesiąty wiózł obrazy, m.in. Monę Lizę, a konwojentem była Autorka naszej książki.

Początkowo  wielkie rzeźby i obrazy drugiej kategorii zamierzano pozostawić na miejscu, odpowiednio je zabezpieczając przed bombami – rzeźby workami z piaskiem, a obrazy- znosząc do podziemi. Jednak po naradzie zdecydowano ewakuować i te obiekty.

            Wspomnienia Lucie Mazauric dotyczą głównie dziejów kolekcji, która znalazła się w jej konwoju. Pierwszym jego celem, latem 1939 roku, był zamek w Chambord. Pozostali tam rok. Kiedy bowiem Niemcy wkroczyli do Francji, wszystkie repozytoria położone na północy kraju znalazły się w strefie bezpośredniego zagrożenia, trzeba było uciekać także z Chambord. Uciekli daleko na południe, do sprywatyzowanego ex- opactwa Loc-Dieu, na terenie republiki Petaina, strefy wolnej od Niemców. Tam byli krótko, bo warunki były niekorzystne. Przewieźli swoje skarby do Montauban, do Muzeum Ingresa, ale po dwóch latach sytuacja uległa nagłej zmianie: 11 listopada 1942 roku,  Hitler rozkazał zająć nieokupowaną część Francji w odpowiedzi na inwazję aliantów w Afryce Północnej (8. XI.) Teraz niebezpieczeństwo czyhało zewsząd, pisze Autorka. Wszystkie depozyty znajdujące się w pobliżu większych dróg, mostów, dworców kolejowych, mogły w każdej chwili zostać zbombardowane. A Muzeum Ingresa znajdowało się tuż przy moście na rzece Tarn. Trzeba było uciekać. Zostały też poważnie zagrożone muzea prowincjonalne, a na kustoszy Luwru spadł obowiązek opieki nad nimi. W całej Francji rozpoczęły  się wielkie przeprowadzki, zabytki przewożono z miejsca na miejsce, jakaś potworna zabawa w chowanego, tułaczka od zamku do zamku. Nigdzie nie było bezpiecznie, w całym kraju pozostało jedynie kilka regionów, gdzie okresowo mogło być spokojniej i takich miejsc kustosze Luwru poszukiwali. Miejsc, a w nich  châteaux lub klasztorów z odpowiednio szerokimi wjazdami, sieniami, w które zmieszczą się potężne skrzynie i z rozległymi parterami pod solidnym sklepieniem, a także posiadających rezerwuary wody na wypadek pożaru. Wszystko  stawało się coraz trudniejsze zwłaszcza, że i ciężarówki z każdą przeprowadzką stawały się mniej sprawne, personel umęczony, skrzynie się niszczyły, klucze gubiono, benzyny brakowało. Jednak w końcu obrazy powróciły, jak pisze Autorka, „de clou à clou”, od gwoździa do gwoździa, rzeźby „de socle à socle”, od podestu do podestu, czyli co do jednego, wszystkie. Koncepcja płynnej, ruchomej obrony – podsumowała Mazauric – nieustannie dopasowującej się do wypadków wojennych, przyniosła owoce. Wszystko powróciło nietknięte.

                                               —   ***   —

            A teraz powróćmy do początków wojennej epopei ludzi i skarbów Luwru i przyjrzyjmy się bliżej ich przygodom.  

            Na początku września 1939 r. Autorka wyruszyła z konwojem sprzed Luwru  do Chambord nad Loarą. Droga prowadziła przez Wersal i tu zdarzyła się katastrofa: ogromny obraz Teodora Gericaulta „Tratwa Meduzy”, którego nie można było zrolować na wałek, ponieważ malarz dodał do farb bitum (rodzaj smoły) i powierzchnia malowidła była zbyt krucha, ustawiony na platformie ciężarówki pionowo na boku, (a wtedy mierzył aż 5 m!), zahaczył o trakcję elektryczną sieci tramwajowej i spowodował, że całe miasteczko zostało bez prądu. Kiedy mieszkańcy zorientowali się, że to ciężarówka z Paryża narobiła szkód, rzucili się wściekli na samochód, nie bacząc na napis Luwru.

Trzeba było przerwać podróż, przenocować w muzeum wersalskim i zastanowić się co z tym zrobić? Zdecydowano „Tratwę Meduzy” pozostawić na przechowanie w Oranżerii Wersalu, a inne wielkie obrazy m.in. Delacroix, Courbeta „Pogrzeb w Ornans”, cykl medycejski Rubensa, skierować bliżej, do Louvigny, i w dodatku z towarzyszeniem ekipy technicznej.

            Dalsza podróż  przebiegła bez kłopotów i dojechali do Chambord.

(Photo Almasy)

Château de Chambord
(Photo Almasy)

Tu pracami kierował kustosz Pierre Schommer, wyznaczony przez dyrektora Jaujarda, bo każde repozytorium miało swego szefa. Trzeba było wyładować setki skrzyń i tak je ustawić, żeby był do nich dostęp, żeby można było je otwierać i sprawdzać stan obrazów. To była ciężka praca, wymagająca licznego personelu. Ci ludzie, razem z całymi rodzinami, mieli przyjechać za kilka dni, a w tym czasie należało znaleźć im mieszkania i stworzyć normalne warunki do życia, nie wiadomo na jak długo. I to okazało się trudniejsze od znalezienia château.

            Kustosze mieli zapewnione lokum w samym zamku, wprawdzie okazało się ono mroczne, zimne i wilgotne, ale luksusowe i obszerne. Natomiast dla ponad dwustu ludzi z ekipy robotniczej i strażników, wynajmowano kwatery w miasteczku. Przez kilka dni kustosze chodzili po Chambord i sąsiedniej miejscowości Bracieux, oddalonej 6 km, i wypatrywali domów z zamkniętymi okiennicami, tzn. chwilowo bez lokatorów. Udało się jakoś znaleźć te kwatery, ale warunki w nich były nad wyraz skromne, bo były to domostwa niezmiernie ubogie.

Ponieważ Chambord okazało się mroczne i wilgotne, a obrazy wymagają koniecznie światła bez którego werniksy żółkną, a obrazy ciemnieją, zdecydowano wywieźć stąd Monę Lizę do Louvigny. Znajdowała się w specjalnej, dwuwarstwowej skrzyni z drewna topoli, z której ją wyjęto i na noszach, niczym ciężko chorą, wsunięto do ciężarówki szczelnie zamkniętej dla zachowania jednakowej temperatury i wilgotności. Sam szef repozytorium, kustosz Pierre Schommer, zajął miejsce u boku Mony Lizy, bo nie chciał jej odstąpić bodaj na krok i nie wsiadł do szoferki uważając, że musi czuwać z bliska. Ponieważ był upalny dzień sierpniowy i w ciężarówce było duszno i gorąco, kiedy dojechali na miejsce, należało na te nosze z Moną Lizą położyć raczej kustosza, bo florenckiej damie nic nie dolegało, a biedaczysko pan kustosz, dosłownie padł. 

                                                           C.d.n.