Na początek trzeba było przetłumaczyć masę dokumentów. Okazało się, że Fernando już dzwonił do tłumacza przysięgłego, poleconego mu przez konsula i umówił się z nim na godzinę dwunastą. Pojechaliśmy.
Teraz już słuchał uważnie, kiedy mu przypominałam, gdzie należy skręcić w drodze powrotnej. Do tłumacza zajechał z całą skrzynką dobrego wina – skąd ją wziął, pozostało jego słodką tajemnicą. Tłumacz na widok skrzynki się rozpromienił i nie tylko obiecał na następny dzień przetłumaczyć wypchaną tekę z dokumentami, ale na dodatek podsunął Fernandowi znajomą studentkę do pomocy w załatwianiu różnych spraw. Byłam z tego ogromnie zadowolona, bo zyskiwałam czas na remont własnego mieszkania.
Następnego dnia pojechaliśmy w Polskę. Ruszyliśmy do Domu Dziecka, którego adres podała mi znajoma psycholożka, pozostająca w kontakcie z tym Domem. Sierociniec znajdował się około stu pięćdziesięciu km od Warszawy. Wiozła nas tym razem życzliwa koleżanka swoim samochodem, bo Fernando by nie trafił. Podróż była bardzo przyjemna, bo piękny dzień, piękne lato, po drodze zielona pola, a na nich i nad nimi bociany. Na ich widok przybysz z Włoch powiedział, że czuje się jak… w średniowieczu, tak był zaskoczony brakiem oznak dwudziestowiecznej cywilizacji; te piękne ptaki na wolności wcale go nie zachwyciły.
Z mapką i dokładnym szkicem odnaleźliśmy sierociniec bez trudu. Przed domem biegała gromadka dzieci w różnym wieku. Fernando już wypatrywał, kogo by tu wybrać… W gruncie rzeczy marzyli o jak najmłodszym dziecku.
Weszliśmy do środka. Kierowniczka, uprzedzona o tej wizycie, przywitała nas uprzejmie i wprowadziła do niewielkiego pokoju dla gości. Okazało się, że do adopcji była tylko jedna jedyna dziewczynka – Marysia. I podała mi jej kartę zdrowia na której figurowała istna kolekcja chorób.
– Marysia ma pięć i pół roku – powiedziała mi kierowniczka. – Jest po pewnych urazach neurologicznych przy porodzie, ma jakieś uszkodzenie mózgu, jest prawie niewidoma, ma też wiele innych schorzeń, a jej iloraz inteligencji jest bardzo niski. Kierowniczka obawiała się nawet, czy dziewczynka będzie mogła chodzić do normalnej szkoły.
Byłam przerażona. Państwo P. nic z tego nie rozumieli, ale wyczuwali, że coś idzie nie tak. A ja z tą kartą zdrowia zapisaną od góry do dołu jakimiś medycznymi terminami, czułam się okropnie. Nie tylko nie bardzo umiałam to wszystko przetłumaczyć, ale w ogóle nie wiedziałam, co im powtórzyć z przemowy pani kierowniczki, bo jej informacje były porażające.
Długo milczałam. Fernando zaczął się niecierpliwić i mnie szturchać, o co tu chodzi? Kiedy powiedziałam, że do adopcji jest tylko jedna dziewczynka, że ma już ponad pięć lat i na dodatek jest poważnie chora, zagrożona ślepotą i z częściowym niedorozwojem – zdrętwieli.
Zapadła cisza. Nagle Fernando wybuchnął:
– Jak to jedna dziewczynka? A te dzieci, które biegają na dworze?
– Tamte nie kwalifikują się do adopcji, bo brak zrzeczenia się ze strony rodziców – wyjaśniła kierowniczka.
– Capito – powiedział smutnym głosem Fernando. – Rozumiem.
– Czy mimo to życzą państwo sobie zobaczyć małą?
Znowu zapadła cisza. Byli oszołomieni. Nie wiedzieli, co robić.
– Ta karta chyba jednak nie daje pełnego rozeznania – podjęła kierowniczka – Marysia jest sympatycznym dzieckiem i wcale nie jest kaleką – dodała, łagodząc pierwsze wrażenie.
Po namyśle zgodzili się, że jednak zobaczą dziewczynkę. I kierowniczka poszła po Marysię, która właśnie razem z innymi dziećmi kończyła obiad. Po kilku minutach obie stanęły w drzwiach.
Dziewczynka wyglądała na jakieś trzy latka. Marysia była niska, chudziutka, z nóżkami jak patyczki, i bardzo blada. Od tej chorobliwie bladej buzi odbijały czarne, proste włoski, ścięte równo, z grzywką, tak na pazia, i okalające ładną twarzyczkę. Nosiła okularki i mrużyła czarne oczy. Sprawiała wrażenie, jakby źle przez te szkła widziała. Przyjrzała się nam wszystkim po kolei i w milczeniu wlazła pani kierowniczce na kolana. Była onieśmielona.
– Czy ona umie mówić? – spytała cicho Rosina.
– Jak się nazywasz? – spytałam dziewczynkę.
– Marysia – odpowiedziała cicho, uspokajając obawy Rosiny.
– A co jadłaś na obiad? – pytałam dalej.
– Zupkę i kluseczki, a na deser był kompot z rabarbaru – odpowiedziała całkiem składnie budując zdanie. Wszystko tłumaczyłam z wyjątkiem rabarbaru, bo nie wiedziałam, jak brzmi po włosku.
– To strasznie skromny obiad – odezwał się Fernando. W odpowiedzi kierowniczka wymieniła żałosne kwoty na utrzymanie dzienne jednego dziecka i mówiła o trudnościach jakie przeżywają Domy Dziecka w Polsce.
– Przyślę tu całe TIRY z jedzeniem! Na święta przyślę tony makaronu i pasty pomidorowej, cukru, ciast, wszystkiego! – egzaltował się Fernando.
– Będziemy panu ogromnie wdzięczni – uradowała się kierowniczka.
C.D.N.