Adopcja w stylu neapolitańskim, cz. 4

                                   Cz. 4

Włoch naturalnie takich papierów nie miał, bo przecież on sobie i bez tego poradzi. Kiedy celnik mu wyjaśnił całą procedurę, że musi złożyć podanie o zgodę na wywóz do Ministerstwa Kultury, dołączyć do podania fotografię zabytku, zarejestrować te przedmioty w specjalnej placówce Muzeum Narodowego, a wszystko to trwa – jeśli dobrze pójdzie – kilka tygodni, Fernando zatrząsł się ze złości. 

Wściekły wyrwał celnikowi żelazko z rąk i rzucił nim o podłogę. Rozpadło się na kawałki na oczach publiczności. Ponieważ kontrola znacznie się przedłużyła, ich samolot … odleciał. 

Kiedy to do Fernanda dotarło, wpadł w istną furię. Krzyczał, miotał się, wymyślał na polskie stosunki. Przeraził żonę, a Marysia zaczęła głośno płakać, tuląc się do Rosiny.

             Spytano, czy życzy sobie lekarza?

            – Żadnego doktora! Co to, wariata ze mnie robicie?! – wrzeszczał.

Choć nie byłam obecna przy tym przedstawieniu, wiem wszystko z opowiadania kolegi,  pracownika  Lotu, który był świadkiem zdarzenia.

            Kiedy się nasz Włoch już nakrzyczał, rozjuszony porwał walizki, wyszedł przed budynek lotniska  i… zemdlał.

Nieświadoma tych wydarzeń, oddychałam z ulgą;  zdążyłam już zdać klucze od wynajętego lokum i wrócić do swego mieszkania, rozkoszując się wolnością od męczącego towarzystwa Neapolitańczyka. I nagle telefon.

Dzwonił… Fernando, żeby odebrać ich z lotniska, wynająć samochód i zawieźć do mieszkania na Saską Kępę. Aż trudno mi było w to uwierzyć. Oczywiście odzyskałam klucze, i znowu pomagałam im rozgościć się na Saskiej Kępie. Była nadzieja, że – jeśli zrezygnuje ze swoich zardzewiałych skarbów – odlecą nazajutrz.

 Towarzyszył nam już wtedy właściciel mieszkania, który trzymał klucze, bo kto wie, co jeszcze może się wydarzyć, a także koleżanka, która poprzedniego dnia spędziła wiele czasu przy telefonie, żeby załatwić sprawę wagi międzynarodowej: oto bowiem Fernando z rodziną przekroczyli nielegalnie granicę, kiedy po odlocie swego samolotu powrócili do Polski. To było wbrew przepisom i trzeba było je jakoś obejść. Udało się, i ponownie na ten sam stempel weszli do strefy odlotów, przebukowano im też bilety tak, że nie musieli nic dopłacać.

Przestraszona Rosina błagała, żebyśmy ich nie opuszczali aż do końca, dopóki nie zobaczymy samolotu na niebie. Trwaliśmy więc we trójkę przy nich i wszystkie trudności udało się jakoś pokonać dzięki ludzkiej życzliwości. Nie zmieniło to w niczym postawy, Fernanda; odfrunął nad swoje Morze Śródziemne z miną wroga Polski i wszystkich Polaków.

            Ten człowiek zupełnie nie dostrzegał, że wszyscy mu pomagali, że niezwykle sprawnie potoczyły się te starania o córeczkę. Do wszystkich miał pretensje: do mnie, że zamiast  mu nieustannie służyć pomocą, wykręcam się jakimś głupim remontem,  do tłumacza, że okazał się pazerny, do studentki – wolontariuszki, że miała się nimi opiekować, a nie stawiała się na każde jego zawołanie, i nawet do krajobrazu pięknej polskiej wsi, bo widział w nim jedynie prymityw, jak przed wiekami. Uważał też, że stracił w Polsce majątek, a jakoś nie zauważył, że dostał dziecko za darmo. Za darmo, ponieważ nikomu za nic nie płacił, z wyjątkiem wynajmu mieszkania, i nie dziękował, z wyjątkiem tej skrzynki wina dla tłumacza. Nawet, kiedy w trakcie starań przyjechał – zgodnie z umową – ponownie do Warszawy, by zamieszkać razem z Marysią,  tylko jej  jednej przywiózł laleczkę, żadnemu innemu dziecku nic. O  tirach z żywnością dawno zapomniał i ani wtedy, ani potem, nigdy nie przysłał bodaj jednej paczki makaronu dla tego Domu Dziecka. A kiedy wywiózł dziewczynkę z Polski, nie dotrzymał również  obietnicy, że pośle ją na lekcje religii do pobliskiej Scali koło Neapolu, gdzie były polskie siostry, żeby dziecko nie zapomniało języka.

Nie spełnił też nigdy obowiązku poinformowania kierowniczki Domu Dziecka o zdrowiu i samopoczuciu Marysi w okresie jej początkowego pobytu w obcym kraju i nowej rodzinie.

 Na szczęście dotrzymał słowa w tym, co najważniejsze, że Marysia znajdzie prawdziwy dom i wszystko, co jej do życia potrzebne. A ta chuda sierotka ze swej strony zaskoczyła wszystkich: wywieziona do Portofino,  jak tylko zobaczyła szafirowe morze, wbiegła do wody i nie chciała z niej wyjść. Nie odczuła żadnego lęku, natychmiast nauczyła się pływać i czuła się w morzu, jak gdyby się urodziła nad jego brzegami, a nie na dalekim Mazowszu.  Po kilku tygodniach gadała po włosku jak rodowita Włoszka. Urosła przez pierwszy miesiąc kilka centymetrów i przytyła pięć kilogramów. Jeszcze tej samej jesieni, w 1990 roku, poszła do szkoły ze swoim rocznikiem i nie miała z nauką żadnych problemów.

 Skąd to wiem, skoro ten człowiek nie napisał nigdy ani słowa? Od ojca Jana Piekarskiego, inicjatora adopcji, ponieważ Fernando na niego jednego się nie obraził i kilka razy woził Marysię, czyli Laurę, do Rzymu.  I to on, nasz kochany Padre, widział na własne oczy, że dziecko jest zdrowe i szczęśliwe, wysłuchał też tych wszystkich zachwytów, jaka ta Laura pojętna.  Przy okazji zauważył , że mała owinęła sobie nieznośnego tatę koło paluszka  i teraz dobrze nie wiadomo, kto kogo wychowuje…

A dziś Maria Laura ma 36 lat.