cz. 1
Proces narodzin nowej książki w druku zawsze jest ekscytujący i niesie wiele przeżyć radosnych. Dla mnie taką radością była znajomość i serdeczny kontakt z panią-wydawcą „Gawęd o sztuce”, zawsze życzliwą Dąbrówką, cudowna współpraca z grafikiem, który mimo grymasów marketingu, zawsze zdołał mi sprawić niespodziankę kolejną śliczną okładką. (Zbyszek – wielkie dzięki!) Dobrze wspominam też wyszukiwanie i dobór ilustracji do „Gawęd” i innych tytułów przy ofiarnej pomocy pani ilustratorki, która starała się wygrzebać spod ziemi coś, na czym mi szczególnie zależało. (Basiu, dziękuję!)
Ale, jak zawsze i wszędzie, tak i tu obok blasków pojawiały się cienie. Czytelnicy zapewne nawet się nie domyślają, ile z wydaniem książki wiąże się trudności i emocji. Kiedy teraz, przy okazji likwidacji swoich Dzienników natrafiłam na notatki związane z wydaniem jednej z moich opowieści, postanowiłam je wkleić do bloga, bo to właśnie przykład takiego upiornego cienia psującego radość. Chodzi o trud pewnej redaktorki, polonistki, której przydzielono moją książkę do opracowania i która w najlepszej wierze starała się ze wszystkich sił nadać wymagany szlif mojej niesfornej prozie, a ja jej w tym uparcie przeszkadzałam, rozpaczliwie broniąc swego stylu.
Bo to jest tak: gotowy maszynopis, teraz tekst komputerowy, idzie do „obróbki” do redaktora, czy redaktorki, zazwyczaj polonistki, i ona go poprawia pod względem językowym. Powinna też zwracać uwagę na sprawy merytoryczne, by wyłapać ewentualne błędy, ale – prawdę mówiąc – przeważnie nie zna się na tym, co czyta. Dlatego obecne redaktorki, bo dawniej tak nie było, każą autorowi samemu sprawdzać różne detale, przypisy, daty wydania cytowanej bibliografii itp. Piszą krótko: Sprawdzić! Uściślić! Uzupełnić cytat! I to, co dawniej zawsze robił redaktor odpowiedzialny za książkę, teraz robi autor. Jak sam błędu nie znajdzie, a ze zmęczenia nieraz się napisze jakieś głupstwo, to redaktorka mu w tym nie pomoże. Redaktorka ani korektorka, bo po pierwszym wydruku, książka jeszcze idzie do korekty.
Napisałam np. w gawędzie o El Greco (błękitny tom „Gawęd”), że na autoportrecie malarz pokazał siebie „w uroczystym stroju jaśnie pana z białą koronkową kryzą wokół głowy” i jakoś nikt nie zauważył, że kryza winna otaczać szyję, a nie głowę, i tak poszło. Do dziś mnie to uwiera, ale przepadło. Czasem uda się w kolejnym wydaniu wprowadzić erratę, ale nie zawsze.
Tak więc na redaktorów raczej liczyć nie można, oni są tylko od poprawnej polszczyzny. Przy czym mnie uczono, że na tym powinni poprzestać, poprawiać jedynie błędy językowe, a w żadnym razie nie wolno im ingerować w styl autora, który jest jego indywidualną cechą. Ale, jak się okazuje, i ta zasada teraz już nie obowiązuje. Młodzi redaktorzy ingerują, i to – jak się zaraz przekonamy- z impetem, jakby sami opracowywaną książkę pisali.
Przy okazji warto wspomnieć, że w ciągu niedawnego dziesięciolecia, wydając co roku nową książkę, (2010-2021), nie miałam okazji poznać osobiście, to znaczy fizycznie, żadnej z przydzielonych mi redaktorek, ani redaktora (jako że raz jeden był to mężczyzna, dodajmy – bardzo udany w sensie uprawianej profesji). To kontakt wirtualny. Każda z tych osób przesyłała mi korektę przez Internet według specjalnego programu, gdzie na marginesie tekstu, komputer umieszczał na czerwono jej uwagi i zakreślał dostrzeżone błędy. Ja na tym samym marginesie odpowiadałam kolorem np. zielonym, godząc się lub nie z poprawkami. I tak sobie te dwa kolory ze sobą spór wiodły.
Żadnego omawiania, żadnej możliwości uzasadnienia bronionej wersji, pochylenia się wspólnego nad tekstem, jak dawniej, kiedy godziny całe z namysłem omawiało się rodzącą się książkę, z wielką dla niej korzyścią i płynącą z tego radością, bo –wiadomo – co dwie głowy, to nie jedna.
Jak z bliska wygląda obecna współpraca autora z redaktorką? Smętnie.
Kiedy parę lat temu przygotowywano mi do druku książkę poświęconą mitologii w malarstwie, napisałam w liście do przyjaciela:
Znowu mi się trafiła redaktorka, że ręce opadają. Poprzednia w zeszłym roku zmieniała wszystko po swojemu, wykoncypowała nawet – przy okazji usuwania w pobliskim zdaniu powtórki słowa „sklepienie”- kopułę nad Kaplicą Sykstyńską! Ta wprawdzie nie wprowadza takich błędów, lecz usuwa całe zdania, i to nieraz po trzy wersy jednym tchem. Zmierza w stronę poważnej dysertacji naukowej w stylu polskim, tzn. suchym i nudnym, a ja swoim gadulstwem, wyraźnie stoję jej na przeszkodzie. Pani ta ceni powagę w literaturze i nie dopuszcza żartu, kiedy więc piszę, że dostojnych panów akademików gorszyły w Paryżu nagie rzeźby Rodina, ale w tym samym czasie biegali do Moulin Rouge, żeby popatrzeć na fikające nóżki w kankanie – wyrzuca-oczywiście – nóżki! Czyści tekst jak radziecki czołg.
Napisałam list do wydawcy z protestem, podając garść przykładów tych „poprawek” i pani redaktor została natychmiast odsunięta od mej książki, przydzielono mi inną. Ale to ja otrzymałam polecenie, żeby przywrócić swój styl gawędy. Ile to roboty! Pisałam rozżalona:
Siedzę i godzinami usuwam nieszczęsne „poprawki” pani redaktor, klikam i klikam w programie komputerowym w „usuń zmiany”. Już trzeci dzień tak siedzę, a jestem dopiero na 140 s.(na 340).
c.d.n.