Cz. 8 i ostatnia
Najpierw trafili do Loubejac, niewielkiego zamku w małym miasteczku, gdzie jednak było za ciasno.
Zwrócili więc uwagę na barokowy zamek de Piquecos barona de Nerciat, ze wspaniałymi piwnicami, ale okazało się, że brak tam możliwości wjazdu dla ciężarówek.
Ostatecznie wybór padł na zamek de Montal, w którym jednak pomieściła się tylko część zbiorów, same obrazy, inna – trafiła do dwóch sąsiedzkich zamków Vayrac i Bétaille.
Zawsze czegoś w tych zamkach brakowało – albo szerokiego i wysokiego wjazdu, albo odpowiednich warunków klimatycznych, bo były wilgotne, albo powierzchni itp., więc nadal szukali odpowiedniego château. Nigdy nie spotkali się z oporem właścicieli, ci bardzo życzliwie odnosili się do sprawy. Witali nas zawsze z entuzjazmem – napisała Autorka – chętni do pomocy. Zyskiwali na tym o tyle, że ze zbiorami Luwru automatycznie zostawali zwolnieni z przymusu kwaterunku wojska niemieckiego. Niemniej po pewnym czasie – pisze Mazauric – ciążyliśmy im, było im z nami za ciasno, a do tego dochodziły śmieszne nieporozumienia, gdy np. szofer barona czy księcia nie wiedział, jak ma się nam kłaniać, czy jak jaśnie panu?
Kiedy tak się tułali od zamku do zamku, zdarzyło się, że panią Lucie poproszono, by obraz z Moną Lizą przechowała w swoim, słonecznym pokoju, bo w kaplicy zamkowej, gdzie ją umieszczono, zauważono wilgoć. Była tym szalenie przejęta:
Miałam wrażenie, że dzielę pokój z relikwią – napisała. I choć Mona Liza była zamknięta w podwójnej skrzyni, zaledwie śmiałam chodzić po pokoju, by nie poruszać powietrza koło niej. Gdybym pomyślała, że któregoś dnia zapiszę kronikę tych lat, zanotowałabym starannie przeżycia owej pamiętnej nocy, a tak pozostało mi tylko ogólne wspomnienie przerażenia – co za odpowiedzialność!
W pobliżu Montal znaleźli inny jeszcze zamek, Latreyne, cudownie położony nad rzeką Dordogne, z obszernymi jasnymi salami i z pięknym widokiem. Przenieśli się tam, chwilowo oddzieleni od kolekcji obrazów. Tu bowiem dostali pod opiekę sztukę egipską, ogromne obiekty jak np. stela Seta I, ważąca dwie tony, czy niewiele lżejszy siedzący Skryba.
I choć miało to swoje dobre strony, bo odpadł lęk przed kradzieżą, jako że nikt sobie tego za pazuchę nie wsadzi, jak przed laty szklarz w Luwrze, gorący włoski patriota wyniósł Monę Lizę, że znikła na dobre kilka lat (odnaleziona w styczniu 1914 r.)
ale było inne niebezpieczeństwo: każda przeprowadzka groziła tym obiektom, że się pokruszą. Wizja rozsypanego Skryby wprost prześladowała po nocach panią Lucie. Mieli kustosze swoje prywatne koszmary wojenne, nie musiały to być bomby.
Był już kwiecień 1943 roku. Sytuacja żywnościowa stawała się coraz trudniejsza. I zdarzyło się coś, co uratowało ich przed głodem. Oto mąż Autorki, André Chamson, zawiózł swoim samochodem pewnego wieśniaka z atakiem ślepej kiszki do szpitala, ratując mu życie. Kiedy wieśniak powrócił do domu, z wdzięczności podarował mu krowę. A kiedy ta pierwsza okazała się nie mleczna, zabrał ją i wymienił na taką, dzięki której pan kustosz mlekiem mógł kurować swoje przeklęte wrzody żołądka. A krowa otrzymała dumne imię Muzea Narodowe, choć nie sądzę, by umiała to należycie docenić.
I po czasie jakiego nikt nie przewidywał, wreszcie przecież wojenna tułaczka dobiegła końca. Armia mordercy Hitlera została pokonana i stopniowo ludzie i zbiory zaczęły powracać na swoje miejsce. Dokonywało się to pomału, na raty i dyskretnie, ponieważ Luwr podczas wojny został poważnie zmodyfikowany i trzeba było najpierw przywrócić poprzedni stan, by mógł znowu służyć jako muzeum.
Najpierw, wiosną 1945 roku, powróciła Mona Liza, dopiero jesienią egipski Skryba, który tak straszył Autorkę po nocach. Niezwykle uroczyste entrèe miała Nike z Samotraki. Kiedy po sześciu latach wciągano ją na potężnych kablach z powrotem po schodach, obserwowali to wszyscy kustosze i pracownicy wielu muzeów, nie tylko Luwru. I gdy stanęła na swoim dawnym miejscu, wszyscy odetchnęli z ulgą, jako że mimo skrzydeł, nie była wyważona i trzeba ją było zrównoważyć setkami kawałków marmuru sklejonego gipsem.
Publiczność stolicy była spragniona kontaktu ze sztuką, dlatego nie czekając aż cały pałac będzie gotowy na przyjęcie zbiorów, już w lipcu 1945 roku urządzono Paryżanom wystawę arcydzieł malarstwa w salach z XVIII i XIX wieku. Eksponowano rozmaite szkoły, wystawa nie miała określonego tematu, po prostu rozwieszono na ścianach Piękno.
Frekwencja była nadzwyczajna, zjawili się wysocy urzędnicy, wielcy pisarze, jak Andrè Gide, François Mauriac, Martin du Gard, artyści malarze, dziennikarze i stęskniona publiczność. Wszyscy byli szczęśliwi i oczarowani. Ta niewielka wystawa pokazała ogromną potrzebę takich doznań, co zaowocowało następną. Muzealnicy postanowili więc nie czekać z nią aż Luwr będzie gotów, lecz znaleźli inny lokal, Petit Palais. Kustoszem został tam mianowany Andrè Chamson, po demobilizacji w sierpniu 1945 r. (bo pod koniec wojny musiał opuścić Luwr na prowincji) i kiedy wiosną 1946 r. wynieśli się z tego pałacu stacjonujący tam żołnierze amerykańscy, ruszył z jego restauracją. Zatrudnił architekta miejskiego Detolle’a i dosłownie w ciągu kilku dni, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pałac oczyszczono, odmalowano, pozłocono, oszklono, zadbano o ogród i nawet o sadzawkę z czerwonymi rybkami. A jak już był gotów, to zdecydowano nie sprowadzać chwilowo jeszcze jego własnych zbiorów, a urządzić w nim wystawę malarstwa francuskiego ze zbiorów Luwru. I tak się stało, w maju 1946 roku pokazano tu niemal połowę ocalonego zasobu.
Uszczęśliwione tłumy przybyły by to obejrzeć. A Autorka razem z mężem, niewidoczni, spoglądali na zwiedzających znad szklanego sklepienia i – co tu kryć – popłakali się ze wzruszenia. Bo oto doczekali się rekompensaty za wszystkie trudy tułaczki podczas tych długich wojennych lat.