Z pogranicza dwóch światów

DWIE  WRÓŻBY

            W swojej książce wspomnieniowej „Sztuka pisania nie tylko o sztuce” opisałam dokładnie, jak to mnie stara Cyganka w parku zaczepiła, bo jadłam drugie śniadanie, którego w muzeum, w pracy, nie zdążyłam zjeść, a że ona też była głodna, podeszła, poprosiła „daj pani chleba”, no i, chcąc nie chcąc, musiałam jej oddać połowę kanapki. I za to mi powróżyła, a karty jej „powiedziały”, że pracę zmienię i podróżować będę.

            – Zmienię pracę? Mowy nie ma! Ja kocham swoją pracę!

            – Karta mówi.

– Co mi tam karta, to moja ukochana praca, wspaniała szefowa i nie mam zamiaru nic zmieniać – upierałam się przy swoim.

Podobnie z podróżami.

– Dalekie podróże? Bez krewnych za granicą? Bez pieniędzy? Jakim cudem?

– Karta mówi.

– Ee tam, karta. Jak dostać paszport bez zaproszenia?

– Karta mówi…

Ta „gadająca” karta przemówiła głosem Cyganki w lipcu czy sierpniu 1970 r., a ostatniego października tegoż roku dostałam wymówienie w Muzeum Narodowym w ramach redukcji etatów naukowych.

Nie pomogły protesty i prośby szefowej, nie pomogła interwencja prof. Samsonowicza, wtedy dziekana wydziału historii na UW. Od zimy następnego roku przez cztery kolejne lata byłam bez pracy, ponieważ trwała odgórna blokada etatów i wszystkie starania o pracę kończyły się niepowodzeniem.

Ale, jak się okazało, pod pewnym względem był to czas obfitości: napisałam wreszcie pracę doktorską, obroniłam ją, odbyłam kilka podróży – jednak karta prawdę powiedziała – skończyłam kurs języka włoskiego w Rzymie. Słowem szczęście mi sprzyjało i czasu nie zmarnowałam. A dzięki doktoratowi udało mi się dostać etat na uczelni.

Zanim jednak to nastąpiło, kilka razy wyjeżdżałam do Włoch i w związku z tym i do paszportu, i do wiz potrzebne mi były fotografie. Korzystałam zawsze z usług prywatnego zakładu fotograficznego na Foksal, zaraz za rogiem Nowego Światu, a przed siedzibą i księgarnią PIW-u.

Zakład był własnością sympatycznego małżeństwa, które robiło zdjęcia na zmianę, raz pan Medard, a raz pani Maria, jego przemiła żona. Kiedy przyszłam do niej przy okazji pierwszego wyjazdu, a znałyśmy się już od dawna, oczywiście wyżaliłam się, że straciłam pracę w Muzeum. I że wyjeżdżam, choć ani zwolnienia, ani podróży nie przewidywałam. No, ale wywróżyła mi to Cyganka, więc widać tak miało być.  

– Sprawdziło się pani? Co pani powie, a mnie się nie sprawdziło.

– A co się pani nie sprawdziło?

– Ach, to było dawno, jeszcze przed wojną. Byłam wtedy bardzo młoda i jakaś Cyganka wywróżyła mojej siostrze, że umrę na gardło. I moja siostra od lat nieustannie każe mi pilnować szalików, opatulać szyję, wprost zamęcza mnie tą troską, a ja – sama pani widzi – cieszę się dobrym zdrowiem i nie wierzę w żadne takie bajania.

Opowiadała to z uśmiechem na twarzy, zdrowa, promienna i szczęśliwa.

Minęło kilka lat i wreszcie  w 1975 r.  dostałam etat na uczelni. Za jakiś czas potrzebne mi były fotografie do legitymacji służbowej. Naturalnie znowu poszłam do znajomego mi tak dobrze zakładu, zresztą był po drodze na uczelnię.  Pani nie było. Zastałam tylko pana Medarda …w żałobie.          

– Żona właśnie umarła – powiedział. – Na raka gardła z przerzutami.

13 kwietnia 1976 r zapisałam w Dzienniku: Dziś na drzwiach zakładu pana Medarda widziałam wywieszony nekrolog „Dnia 10 kwietnia odeszła Maria Alina K.; najukochańsza córka, żona i siostra.”

Więc jednak… Złowróżbna przepowiednia odczekała cztery dziesiątki lat, po czym stała się faktem.