Wakacje na Ischii i zatopione miasto
Ischia to niewielka wyspa w pobliżu Neapolu. Tuż przy niej leży druga, maleńka, połączona kamiennym mostem z tą właściwą i od V wieku p. n. e. zabudowana potężną fortecą przez Greków, wykorzystywaną potem przez Rzymian i przedstawicieli dynastii aragońskiej, rozbudowaną przez Alfonsa V w połowie XV wieku, stąd zwana Castello Aragonese. To on drewniany zwodzony most zamienił na kamienny i zabudował tę wyspę kościołami, klasztorami, domami itp. W XVI wieku mieszkały tu, aż trudno uwierzyć, podobno 1892 rodziny. Ludność z Ischii chroniła się tu przed piratami. Wszystko to, niestety, uległo rujnacji w wyniku działań artylerii napoleońskiej na początku XIX wieku.
Częściowo zrujnowany Castello wznosi się na wysokość 113 m nad poziom morza i oferuje wspaniałe widoki; to ono przyciąga turystów, na równi z czystymi plażami o mięciutkim piasku i z pięknym morzem. Dziś w jednym skrzydle zrujnowanego klasztoru klarysek mieści się luksusowy hotel. Za moich czasów jeszcze go nie było, a wejście na teren Castello kosztował grosze. Dziś 12 euro, a cena hotelu pewnie zawrotna.
Ja mieszkałam na dużej wyspie, na samej Ischii.
Zapiski z Dziennika z tamtych lat
Mieszkam na drugim i ostatnim piętrze dużej kamienicy, w pensione „Maddalena”, własności starego rybaka, Vicenza. On już nie łowi, przeważnie urzęduje w podwóreczku. Siedzi sobie na foteliku z wikliny ustawionym pod rozłożystym drzewem cytrynowym, pilnuje domu. Ja urzęduję wysoko – na obszernym tarasie z którego mam wspaniały widok na port i morze. Widzę jak kolejny aliscafo – prom z Neapolu, przybija do portu i wysypuje podróżnych, jak przepływają tędy także ogromne jednostki, kierując się na południe, widzę żaglówki i motorówki – słowem obserwuję trwający dobę całą wielki ruch.
Ale najpiękniejsza jest widoczna stąd cicha dal z błękitnym, miejscami turkusowym, czasem tylko szarym morzem z niespokojnymi grzywami białych fal, albo bardzo długimi, albo pociętymi na kawałki niczym jakieś rozproszone stado owieczek na wodzie.
Któregoś dnia Vicenzo zapytał, czy nie mielibyśmy ochoty popływać łodzią? Oczywiście, mieliśmy! I zepchnął do wody łódź leżącą dotychczas do góry dnem na plaży, zaprosił nas do niej i opłynęliśmy całą wyspę dokoła. Było pięknie, bo i morze barwne i urozmaicone, i ciekawe skaliste brzegi wyspy z grotami i malutkimi plażami, do tego ciepłe źródła. Ale najciekawsze było co innego.
W pewnej chwili Vicenzo zawołał:
– Signorina! Guarda sotto! Guarda sotto!
Miałam „spojrzeć w dół”, pod powierzchnię wody. Spojrzałam i zamarłam: przepływaliśmy właśnie nad zatopionym częściowo miasteczkiem. W czystej, całkiem przejrzystej wodzie widać było poszczególne kamieniczki i uliczki. Byłam wstrząśnięta; przecież o kilka kilometrów stąd są Pompeje, każdego dnia spoglądałam na Wezuwiusz i mały lub większy pióropusz dymu, bo wulkan stale kurzył. A te domy mogły zostać zatopione właśnie podczas trzęsienia ziemi i największego wybuchu Wezuwiusza w 79 roku I wieku naszej ery. Więc morze połknęło miasto…
Na tropie ulubionych bohaterek
Inna ciekawa wyprawa w przeszłość, to była wędrówka na tę małą wysepkę, do Castello Aragonese, zamku przebudowanego w XV w przez Alfonsa V z myślą o solidnej cytadeli, a w XVI wieku służącym także jako rezydencja królewska. Wysepkę z wielopoziomowym zamczyskiem łączy z Ischią most. A potem wchodzi się w tunel wydrążony w skale i raz w tunelu, a raz pod gołym niebem idzie się stopniowo coraz to wyżej brukowaną serpentyną (kto woli, może skorzystać z windy), mijając zrujnowane budowle na poszczególnych poziomach. Jest tu m.in. obszerny opustoszały stary klasztor klarysek, nie jeden zrujnowany kościół i więzienie, aż wreszcie na samej górze potężne zamczysko. Warto go zobaczyć na zdjęciach w Internecie.
Zapiski z Dziennika
Tu, do zamku, przywołała mnie nasza królowa Bona, moja ulubiona bohaterka. Ulubiona z dwóch powodów, po pierwsze, bo była niezwykłą, mądrą rządziochą swej drugiej ojczyzny, a po drugie – za jej panowania i z jej decyzji gospodarczych wynikł wielki napływ Włochów do Polski wśród których – według wszelkiego prawdopodobieństwa – znalazł się mój odległy przodek, którego nazwisko noszę do dziś.
Otóż Bona, jako siedmioletnia dziewczynka, przebywała w Castello Aragonese w 1501 roku z matką, Izabelą, królewną aragońską, wydaną za księcia Giangaleazzo Sforzę. Po wczesnej śmierci męża (1494), Izabela została odsunięta od władzy w Mediolanie przez mężowskiego stryja, Lodovica Sforzę, zw. il Moro. A w czasie najazdu Francuzów na Mediolan, schroniła się u rodziny w Neapolu, a następnie w ojcowskim zamku.
Tu także zaprosiła mnie do siebie inna moja ulubiona bohaterka, kuzynka Bony, starsza od niej o cztery lata, Wiktoria Colonna. Babka Wiktorii i dziadek Bony byli rodzeństwem z rodu Sforzów.
Tu, na zamku, Wiktoria czekała na męża, Fernanda d’Avalos, markiza Pescary, z którym ślub brała właśnie na Ischii w maleńkim ocalałym kościółku (1509). Kiedy markiz trafił do niewoli po bitwie z Francuzami, a następnie zmarł (1525), Wiktoria opłakiwała go właśnie w murach Castello Aragonese. Dopiero dużo później trafiła do Rzymu, gdzie poznała Michała Anioła Buonarrotiego, który na zawsze już pozostał pod jej urokiem, kobiety mądrej, pogodzonej z życiem i utalentowanej poetessy.
Czy tu zrodziły się pełne bólu sonety Wiktorii? Wędrując po mrocznych, dziś pustych komnatach Castello, szukałam jakichś materialnych śladów obu tych niezwykłych kobiet, małej Bony i owdowiałej Wiktorii, ale poza grubymi murami, gwarantującymi chłód w największe upały, i poza niezwykłym widokiem na świat – bo wszędzie wokół bezkresne morze, zupełnie jak na górnym pokładzie jakiegoś ogromnego okrętu – nic nie znalazłam. Ślubna tablica pamiątkowa Wiktorii i markiza Pescary wisi na zewnętrznej ścianie kościółka na wyspie, w zamku nie ma żadnej tablicy, żadnej informacji.
… *** …