Korzystam tu, za łaskawym pozwoleniem portalu Niezłej Sztuki, z felietonu, jaki kiedyś dla nich napisałam, a obecnie pasuje nam do tematyki Wielkiego Tygodnia. Jest to zapis moich wrażeń w związku z niezapomnianą przygodą zetknięcia się ze sztuką Pontorma.
Zdarzało się nieraz, że podczas swoich artystycznych podróży przystawałam zauroczona przed jakąś Madonną Belliniego czy przed impresjonistami. Ale tylko jeden raz, przed pewnym obrazem we florenckim kościele zdarzyło się coś, czego nie potrafię określić. Wprost zatraciłam się, odleciałam w inne rejony, przeżyłam oczarowanie.
Byli malarze, którzy studiowali Ewangelię dokładnie, tropiąc wszelkie realia, a brakujące elementy malowali na podstawie własnych obserwacji otaczającego ich świata. Ale byli też tacy, którzy czerpali z niej tylko istotę zdarzenia, kwintesencję, a obraz nasuwała im wyobraźnia przesycona duchem pobożności. Do takich właśnie obrazów należy ten, przed którym przystanęłam w kościele św. Felicyty we Florencji i od którego nie mogłam oderwać wzroku.
Autorem tego obrazu jest Jacopo Pontormo, malarz z początku XVI wieku. Zlecenie otrzymał około 1525 roku od bogacza na emeryturze, byłego bankowca i wybitnego obywatela Florencji, Lodovica Capponiego. Miał mu udekorować świeżo zakupioną we wspomnianym kościele boczną kaplicę, przeznaczoną na grobowiec rodzinny. Tematem dekoracji miał być pewien skrócony cykl teologiczny prowadzący od Zwiastowania przez Ukrzyżowanie i śmierć Chrystusa do nadziei na Zmartwychwstanie.
Scena Zwiastowanie znalazła się na ścianie bocznej, po obu stronach okna. Scena Zdjęcie z krzyża trafiła na witraż w oknie, a nad ołtarzem znalazł się pierwszy epizod ze sceny pochówku Chrystusa. I właśnie ten epizod stanowi tu akcent główny tego zespołu malowideł, który przyciąga wzrok.
Malarz odszedł od wszelkich realiów. Nie obchodziły go krzyż, drabina, narzędzia męki ani narzędzia konieczne do zdjęcia ciała Chrystusa z krzyża. Nie obchodziło go, gdzie to się działo (ani pora dnia czy nocy). Niepotrzebne mu były żadne wskazówki zawarte w opisie Ewangelistów. Zignorował powtarzane od czasów Giotta pytania „gdzie?” i „kiedy?”, umożliwiające malarzowi pełną narrację. Usytuował zdarzenie poza czasem i częściowo ponad ziemią. Zerwał z renesansową tradycją odtwarzania.
Mało tego, odszedł od tradycyjnego ikonograficznie czytelnego ukazywania określonych etapów – zdjęcia z krzyża, opłakiwania, składania do grobu. Połączył to wszystko w całość, pokazując zarazem moment nigdy dotąd nie malowany: zdjęcie Chrystusa z kolan Matki. Jeszcze przed sekundą byłaby to klasyczna Pieta, ale teraz zbolała Maria wyciąga pustą już rękę, jakby chciała zatrzymać jeszcze bodaj na chwilę swego Syna przy sobie, bo właśnie Go zabierają, by zanieść do grobu. „Zdjęcie z Matczynych kolan” – tak można by zatytułować tę scenę, gdyby w ikonografii coś takiego istniało. A wszystko widziane przez zapłakane oczy Matki…
Autor tej sceny, Jacopo Pontormo, panicznie bał się śmierci, bo od dziecka zabierała mu kolejno najbliższych. Kiedy miał pięć lat, stracił ojca, w wieku dziesięciu lat – matkę, niedługo potem dziadka, opiekuna, następnie troskliwą i mądrą babcię, i wreszcie siostrę. Został na świecie sam jak palec. Jego lęk przed śmiercią był tak silny, że artysta nie był w stanie wymawiać tego słowa, a jednak podjął wstrząsający temat śmierci Chrystusa na krzyżu. Przełamał się, ośmielił się spoglądać przez długie miesiące i lata śmierci prosto w twarz, bo freski i obraz powstawały około trzech lat. I w rezultacie namalował martwego Chrystusa jak nikt dotąd, z posiniałymi powiekami i sinofioletowymi już ustami nieboszczyka…
Ale też tchnął w ten obraz nadzieję, nadając mu jasne kolory, nasycając przedziwną świetlistością. Nie takie kolory kojarzą nam się z pogrzebem. W tym obrazie nie ma nic czarnego, nic ciemnego, nic z żałobnej materii, żadnych kirów. Tylko twarze wyrażają ból i cierpienie, bo ludzie tu przedstawieni utracili nadzieję, jeszcze nie wiedzą, że zmarły ożyje. Ale malarz to wie i przekazuje tę radosną wieść w formie barwnej materii. Pontormo jakby odwrócił kolej rzeczy: tym razem materia wyprzedza ducha, pierwsza została powiadomiona o zbliżającym się Zmartwychwstaniu i już promieniuje jasnością. Za trzy dni ten krąg osób wokół zbolałej Matki zamieni się w prawdziwe chóry anielskie i będzie radośnie śpiewać: Alleluja!
Dziesięć lat przed dekoracją Kaplicy Capponich, genialny Michał Anioł Buonarroti, spoglądając na niewielki fresk pędzla młodego Pontorma na portalu kościoła Santa Annunziata, wypowiedział znamienne słowa, że jeżeli ten młodzieniaszek będzie nadal tak się rozwijał, to zaprowadzi malarstwo do niebios. I sprawdziło się. Pontormo przeniósł nas w wyższe rejony, tam, gdzie dusza spotyka się z Bogiem.
Na prawej krawędzi obrazu Pontormo umieścił mężczyznę patrzącego w naszą stronę. Prawdopodobnie ma to być Nikodem, ale w rzeczywistości przypuszcza się, że to ukryty autoportret malarza. Ma kędzierzawe rudoblond włosy, taką samą półkolistą bródkę i smutny wyraz oczu. Patrzy na nas w zadumie, trochę z ciekawością, trochę z melancholią. Ma twarz wrażliwca, sympatyczną twarz człowieka myślącego i, jak wiemy, artysty innego niż wszyscy.
Kiedy artysta zaczynał dekorację kaplicy dla Capponiego, właśnie przekroczył trzydziestkę, kiedy ją kończył, wszedł w wiek Chrystusowy. Dawał z siebie wszystko co najlepsze, żył sztuką, a czasy jakby się sprzysięgły przeciwko sztuce. Dekoracja kaplicy powstawała w smutnym i groźnym czasie, gdy Półwysep Apeniński przemierzała armia cesarza Karola V, najpierw kierując się na południe, by ukarać papieski Rzym za sojusz z Francją, a następnie, po tragicznej rzezi Wiecznego Miasta i jego straszliwym złupieniu w maju 1527 roku, z powrotem na Florencję, by poddać ją siłą pod panowanie niechcianych i wygnanych Medyceuszy.
Pontormo nie mógł nie słyszeć o bestialskim niszczeniu dzieł sztuki sakralnej w kościołach i klasztorach rzymskich, a mimo to nie zniechęcał się i nadal malował. Zabarykadował się w kaplicy – nigdy nie lubił, jak mu patrzono na ręce, gdy pracował. Odciął się od wszelkich kontaktów i udawał, że polityka go nie dotyczy.
Na początku 1528 roku Florencja zaczęła gorączkowo organizować obronę miasta przed najazdem wojsk Karola V. Pontormo mógł już rozmontować rusztowania w kościele św. Felicyty, bo szczęśliwie ukończył pracę. Odsłonił dekorację kaplicy „ku zachwytowi całej Florencji”, jak zapisał Vasari. Nie pierwszy raz w historii powstało tu arcydzieło sztuki wbrew okolicznościom.
Florencja była poważnie zagrożona wojną i Pontorma wciągnął wir historii – ledwo zdążył odpocząć po trudach malowania, musiał zająć się wspólnie z Michałem Aniołem umacnianiem fortyfikacji miejskich. W listopadzie 1529 roku pod murami miasta stanęły oddziały najeźdźców, by w imieniu papieża (Medyceusza!), pogodzonego z cesarzem (najeźdźcą!), odbić Florencję z rąk republikanów.
Po dziesięciu miesiącach oblężenia wygłodzone bohaterskie miasto się poddało. Do władzy powrócili Medyceusze. Wielu ich przeciwników, w tym republikańskiego gonfaloniera Francesca Capponiego, stracono. Inny Capponi, Niccolo, został skazany na wygnanie. Zleceniodawca Pontorma, Ludovico Capponi, bliski ich krewny, wyszedł z przewrotu obronną ręką. Ocalały też świeże malowidła w jego kaplicy, ponieważ poddanie miasta ocaliło je przed łupiestwem i niszczycielstwem barbarzyńskiego żołdactwa.
Wielu artystów opuściło wtedy Florencję na zawsze. Pontormo, choć republikanin z przekonania, pozostał w niej. I volens nolens znalazł się na liście artystów pracujących dla Medyceuszy – papieża Klemensa VII, księcia Aleksandra i Kosmy I. Dekorował im podmiejskie wille, malował portrety.
Artysta wyrobił sobie charakterystyczny styl, odznaczający się soczystą i piękną kolorystyką, a także pewnym wydłużeniem, czasem wręcz deformacją sylwetki. Jego postaci są albo za szczupłe, albo za tęgie. Malarz był typem eksperymentatora, poszukiwał nowych rozwiązań. Bywał też zagadkowy. Szczególnie dobrze jest to widoczne w scenie Nawiedzenie namalowanej dla kościoła San Michele w Carmignano, gdzie zadziwił koncepcją obrazu.
Ukazał tam nie dwie, lecz aż cztery niewiasty, przy czym zupełnie nie wiadomo, kto oprócz Maryi Panny i św. Elżbiety mógłby w takiej scenie występować. Wszystkie kobiety ukazał z dziwnego punktu widzenia, wydłużając nogi, poszerzając biodra, a skracając torsy.
W rezultacie takich i podobnych eksperymentów Pontormo zasłużył sobie w XIX wieku na miano jednego z ojców manieryzmu, stylu następującego po renesansie, charakteryzującego się odejściem od zasad klasycznych, właśnie pewną manierą.
Nie podobała się ona wcale współczesnym. Vasari nazywał ją wręcz urojeniem i dziwactwem malarza, wynikającym z jego samotnego życia, jako że Jacopo nigdy się nie ożenił i prowadził żywot starego kawalera.
Ostatnie dzieło Pontorma, zresztą niedokończone, ponieważ malarz w trakcie pracy nad nim zmarł, to monumentalny fresk o tematyce biblijnej w chórze kościoła św. Wawrzyńca we Florencji. Malowidło to, przeładowane postaciami i całkiem nieczytelne, nie znalazło uznania w niczyich oczach i w 1738 roku, podczas przebudowy kościoła, zostało zniszczone. Dekoracja kaplicy Capponich, choć już zapowiadała odejście od renesansowych zasad malowania, szczęśliwie spodobała się i zleceniodawcy, i artystycznej Florencji.
Dzięki temu ocalała. I całe szczęście, bo to obraz wyjątkowej urody, tchnie pięknem, dodaje nam skrzydeł, unosi gdzieś w górę, bliżej Boga. Można powiedzieć bez przesady, że w tym wypadku sztuka Pontorma nas uskrzydla. Przynajmniej mnie prawdziwie oczarowała.