Rzym, z wizytą u pani hrabiny
Wprawdzie epizod ten opisałam w jednej ze swych książek, ale to było dawno i książka prawie znikła z obrotu. Dziś pragnę przypomnieć to przeżycie, jakie stało się moim udziałem na samym początku zawierania znajomości z Rzymem. Jeszcze byłam zielona, jeszcze nic nie wiedziałam o ukrytych bogactwach tego miasta.
Dzisiaj już nie pamiętam z jakiej to okazji złożyłam wtedy wizytę pewnej pani hrabinie. Mieszkała w pobliżu Largo Argentina i należała do sfery starej arystokracji, dość licznej we Włoszech. W czasach mojej młodości, po wojnie, w Polsce Ludowej, kiedy jakiś potomek starego rodu ocalał i pozostał w kraju, to najlepiej zrobił, jeśli się do tego nie przyznawał i przybrał nazwisko Kowalski. Natomiast, jak zauważyłam, w krajach zachodniej Europy, mimo kilku rewolucji i wojen, ciągle były w użyciu tradycyjne tytuły. Nieraz słyszałam, jak np. w rzymskiej restauracji kelner pytał uprzejmie, czy signor conte, czyli pan hrabia, coś sobie jeszcze życzy.
Tak więc wizyta u takiej damy budziła we mnie, obywatelce PRL, zrozumiałe emocje. Tymczasem dom do którego weszłam, niczym się nie wyróżniał, był więcej niż skromny. I zupełnie nie miał olśniewającej klatki schodowej, jakie już tutaj widywałam. Dopiero samo mieszkanie kryło, jak się okazało, pewne niespodzianki.
Oto kiedy pani domu, proponując mi kawę, przeprosiwszy, poszła po nią do kuchni i zostawiła mnie samą w salonie, zobaczyłam pod sufitem kolorowy fresk obiegający cały pokój. Zdumiał mnie taki malowany salon i w swej naiwnej ignorancji pomyślałam, że pani domu jest zapewne malarką i tak sobie to wspaniale zrobiła. Widziałam niedawno w Krakowie w mieszkaniu znajomych lekarzy, niewielki fresk wykonany przez Wyspiańskiego, sądziłam, że i tu malowidło nie może być stare. Kiedy więc pani domu pojawiła się na powrót w pokoju, pochwaliłam ją, że tak pięknie pomalowała sobie salon.
– Co zrobiłam? – zapytała nieco zdziwiona.
– Pomalowała pani ściany – wyjaśniłam.
– Ja? – spytała, a w jej głosie wyczułam, że musiałam palnąć jakieś straszliwe głupstwo. I po chwili milczenia dodała:
– Signorina, pani naprawdę nie widzi, że to renesans?
Zatkało mnie. Renesans? W takim byle jakim domu? Z podręczników wiedziałam, że dekoracje to owszem, były, i to wspaniałe, tyle że w pałacach renesansowych, np. we Florencji, ale w zwykłym mieszkaniu…
Bardzo speszona wyjaśniłam, że urodziłam się w Warszawie, gdzie wszystko co stare legło w gruzach po ostatniej wojnie i nawet Zamek królewski właśnie jest w trakcie rekonstrukcji. I że nigdy nie miałam okazji zetknąć się z czymś takim.
Pani smętnie pokiwała głową i przeprosiwszy raz jeszcze, poszła po coś do kuchni. Zanim wróciła, ja przez uchylone drzwi do małej sypialni z wielkim łożem dostrzegłam na komodzie białą rzeźbę – Madonnę, tę samą, którą widziałam w bazylice Św. Piotra – „Pietę” Michała Anioła. Tyle że ta była ukazana jedynie w popiersiu. Była tak piękna, że wpatrywałam się w nią jak zaczarowana. Mieć tak blisko, na wyciągnięcie ręki, coś tak pięknego…
Kiedy pani domu wróciła do salonu, wyrwało mi się:
– Jaką ma pani piękną kopię Michała Anioła!
– Co mam? – spytała znowu z uśmiechem pani hrabina.
– Kopię „Piety Watykańskiej”.
– A skąd pani przyszło do głowy, że to kopia?
– No, bo tak wygląda, jak ta watykańska – odpowiedziałam, ale czułam, że znowu popełniłam jakieś faux pas.
– To nie jest kopia, to oryginał, signorina. Byli tu różni eksperci, jeden przyjechał nawet specjalnie z Anglii, i zgodnie stwierdzili, że to dzieło Michała Anioła. Marmur ten sam, z Carrary, ślady dłuta też uznali za oryginalne. Podobno Michał Anioł zanim wyrzeźbił całą Pietę z dwiema postaciami, Matki i Syna w ramionach, zrobił najpierw samą Maryję. (Teraz, po latach studiów nad biografią Buonarrotiego, ośmielam się uważać, że mogło być akurat na odwrót – że młody artysta wyrzeźbił samą Maryję już po przekazaniu „Piety” na grób zmarłego kardynała-zleceniodawcy, jako dar wdzięczności dla któregoś z goszczących go rzymskich mecenasów.)
Intrygowało mnie, jak taki skarb trafił do tego mieszkania i choć pełna obaw, jednak ośmieliłam się zadać pani domu takie pytanie.
– Kiedy dziad ( a może pradziad – już nie pamiętam dokładnie) – wyjaśniła hrabina – przechodził na emeryturę, a całe życie przepracował na Watykanie, kasa papieska świeciła pustkami i wtedy zamiast pieniędzy, wynagrodzono go rzeźbą wyciągniętą z magazynu. I tak od kilku pokoleń ta piękna rzeźba przebywa w naszej rodzinie. Muszę pani wyznać – dodała – że ja bez mojej Maryi, nie umiałabym zasnąć.
Opuszczałam to mieszkanie lekko odurzona; renesans, Michał Anioł – właśnie otarłam się o XVI wiek; więc tak może smakować Rzym?…
Na ulicy przeszłam przez jezdnię na drugą stronę, żeby z odległości przyjrzeć się dokładnie kamienicy, którą właśnie opuściłam. Nadal nie wydawała mi się jakaś charakterystyczna; zwyczajny budynek o trzech czy czterech piętrach. Ale tuż pod dachem zauważyłam wąski gzyms wzdłuż całego frontonu, podzielony na małe kasetony, a w każdym – kamienna rozeta. I ten drobny element okazał się znakiem szczególnym, po którym później umiałam już rozpoznać w Rzymie kamienice z XVI wieku.
Jakże mądre przysłowie ukuli przed wiekami Rzymianie – navigare necesse est, podróżowanie jest czymś koniecznym. Izolacja polityczno-geograficzna PRL oddzielonego od reszty świata żelazną kurtyną, do tego skąpy program humanistyczny na uniwersytecie, nie mówiąc już o wymordowaniu inteligencji i zaniku naturalnego niejako przekazywania wiedzy w gronie rodzinnym, wszystko to sprawiło, że wyrosło pokolenie ignorantów. Nawet po tej jednej wizycie u rzymskiej damy zobaczyłam, jakie wielkie mam braki w edukacji, mimo dyplomu uniwersyteckiego w kieszeni. Toteż kiedy kilka lat później zostałam belfrem w środowisku muzyków, starałam się jak mogłam dolać im te trochę oliwy humanistycznej do głowy i wzbudzić apetyt na sztukę i ciekawość historii.