„Mona Liza” w rękach „patrioty”

Pisałam tu niedawno o kradzieży wrocławskiej „Madonny pod jodłami”. Teraz pragnę przypomnieć kradzież rówieśnicy „Madonny” Cranacha, mianowicie „Mony Lizy” pędzla Leonarda da Vinci.

 Wprawdzie pisałam o tym dziesięć lat temu, w pierwszym tomie „Gawęd o sztuce”, ale teraz wpadła mi w ręce niezwykle ciekawa książka, „Stulecie detektywów”, której autor, Jürgen Thorwald, przy okazji badania dziejów daktyloskopii jako narzędzia pomocnego w tropieniu przestępców, wspomina o sięgnięciu do odciśniętych śladów linii papilarnych m.in. właśnie w kontekście owej słynnej kradzieży. I wnosi do jej historii pewne nieznane szczegóły.

A oto jak wyglądała  afera z „Moną Lizą” wzbogacona o dane zaczerpnięte od J. Thorwalda,[ „Stulecie detektywów”, tł. W. Kragen i Karol Bunsch, Znak 2019, ss. 134-137.]

                                   W rocznicę niezwykłej kradzieży, cz. 1

            22 sierpnia 1911 roku paryska prasa zaskoczyła czytelników nieprawdopodobną wiadomością: poprzedniego dnia, w poniedziałek, kiedy muzea były [i są nadal] zamknięte, z Luwru znikła „Mona Liza”.

            Do tej pory, kiedy coś było całkowicie niewykonalne, w Paryżu krążyło potoczne powiedzonko, że „to tak, jakby chcieć ukraść „Monę Lizę”. Tymczasem tę chlubę Luwru naprawdę skradziono. Strażnik pilnujący tzw. Kwadratowej Sali zgłosił, że obrazu nie ma, a nie było go również, jak początkowo przypuszczał, w pracowni fotograficznej.

Kiedy jednak na bocznej klatce schodowej, używanej wyłącznie przez personel, znaleziono porzuconą, przeszkloną skrzynię w której „Mona Liza” dotychczas bezpiecznie wisiała, nabrano nadziei, że i sam obraz leży w jakimś zakamarku na terenie muzeum i podjęto wielkie poszukiwania.

Luwr jest ogromny, wzdłuż Sekwany zajmuje dwie długości wieży Eiffla, a kryje w sobie ponad pół miliona zabytków, więc szukanie było mozolne i trwało długo, ale gdy je zakończono, obrazu nadal nie było. Po prostu, zapadł się pod ziemię, zniknął. Dokładnie 111 lat temu, tajemniczo uśmiechnięta„Mona Liza” zniknęła.      

      Potężny pałac od dachu do piwnic obsiadła stuosobowa armia inspektorów policji, co zresztą nie miało większego sensu, bo przecież złodziej z obrazem dawno Luwr opuścił. Nic też nie dała kontrola granic lądowych i wodnych, ani  przesłuchanie setki podejrzanych, w tym nawet obłąkanych w zamkniętych zakładach, gdzie niektórzy pacjenci fantazjowali na temat swej miłości do damy na portrecie.

Podejrzenia padły też na artystów, w tym na młodego Picassa, że i on maczał palce w tej kradzieży. Tymczasem nieoczekiwanie znaleziono palce samego złodzieja!

Otóż w gronie policjantów na terenie Luwru pojawił się człowiek, który wtedy eksperymentował z dopiero co wynalezioną metodą daktyloskopii. Nazywał się Bertillon i to on, choć niektórzy mieli go za maniaka, zamiast szukać nie wiadomo czego na dachu, czy w zakładzie dla wariatów, przyjrzał się uważnie porzuconej skrzyni, i na szybie znalazł odcisk ludzkich palców. Nie było wątpliwości, że to palce złodzieja.

Jednak początkowa radość z niezwykłego odkrycia i nadzieja identyfikacji tego człowieka prędko opuściły śledczych – ponieważ wśród tysięcy kart z odciskami przestępców nie umiano  znaleźć  identycznych. Zabrakło systemu, trop wtedy jeszcze okazał się nieprzydatny.

       Prasa całego świata pisała o zaginięciu najsłynniejszego portretu z czasów renesansu, ludzie snuli najrozmaitsze domysły, mieszając w to polityków, nawet cesarza Wilhelma II, jako cichych sprawców skandalu. Mijały tygodnie, potem miesiące, wreszcie minęły dwa lata.

                                                           c.d.n.