Muzyka i cierpienie, 4

             Zdrowie i nie zdrowie Fryderyka Chopina, cz. 1

             Teraz, dzięki wspaniałej książce doktora i muzyka w jednej osobie, A. Neumayra, zajmiemy się z kolei niedolą Chopina, który nie urodził się, niestety, na siłacza w sensie fizycznym, i od dziecka zapadał na rozmaite słabości. Dlatego zapewne do 13-go roku życia, czyli do 1823 roku, pobierał nauki w domu. Nawet podczas wakacji nie darowano mu kleiku owsianego ani wywaru z palonych żołędzi, co wtedy  podawano osobom o skłonnościach do zapalenia oskrzeli.

            Poważniej i na dłużej zachorował, gdy miał już 16 lat. Była to  ciężka infekcja, która zaatakowała węzły chłonne; być może był to już pierwszy rzut gruźlicy. Ból i kuracja tak wyglądały w liście Fryderyka do przyjaciela, pisanym „spod kołdry, z głowy czepkiem ściśniętej, bo mię, nie wiem, skąd, boli już czwarty tydzień. Pijawki mi stawiali na gardło, bo mi gruczoły popuchły […]”

           Ponieważ w tym czasie pogorszył się również stan chorej na gruźlicę siostry Fryderyka, Emilki, oboje wysłano do Dusznik na kurację wodami i kozią serwatką, czym wtedy leczono płuca. Jest bardzo możliwe, że Chopin już wtedy miał gruźlicę „własną”, od czasu wspomnianej infekcji, ale równie dobrze gruźlicą mógł się zarazić w Dusznikach od kaszlącej krwią siostry. Kuracja Emilce, niestety, nie pomogła, mimo wszelkich starań lekarskich zmarła w następnym roku (1827), co Fryderyk bardzo przeżył. On wrócił do sił i podjął naukę w warszawskiej Szkole Głównej Muzyki. Kiedy ją po dwóch latach ukończył, zapragnął wyruszyć w świat, by nadal się kształcić i rozwijać muzycznie.

Najpierw pojechał do Wiednia, gdzie dramatycznie przeżył wieść o wybuchu Powstania Listopadowego, pełen wyrzutów sumienia, że nie bierze w nim udziału, a następnie, załamany upadkiem Powstania i carskimi represjami, wyruszył do Paryża.

  Dotarł tam we wrześniu 1831 roku. Pokonawszy pierwsze trudności, odnalazł się w Paryżu całkiem dobrze; dużo komponował, ale też garnęli się do niego na lekcje chętni uczniowie z wyższych sfer. Miał już 21 lat i ciągle szła za nim sława cudownego dziecka, wirtuoza, który już jako siedmiolatek układał polonezy, marsze i wariacje. Dziecka o którym wtedy, to znaczy w 1817 roku w „Pamiętniku Warszawskim” napisano: […]prawdziwy geniusz muzyczny, nie tylko bowiem z łatwością największą i smakiem nadzwyczajnym wygrywa sztuki najtrudniejsze na fortepianie, ale nadto jest już kompozytorem[…]

  Publikacje własnych utworów i lekcje stanowiły niezłe źródło dochodów, więc od tej strony problemów szczęśliwie nie miał. Natomiast mało koncertował, bo pożerała go trema. Jeszcze z Wiednia pisał do przyjaciela, Tytusa Wojciechowskiego: „Nie uwierzysz, co za męka trzy dni przed wystąpieniem”. A w rozmowie z Lisztem zwierzył się:

Ja się nie nadaję do  występów publicznych. Audytorium mnie onieśmiela, duszę się w oddechach tłumów, paraliżuje mnie ciekawy wzrok […]

  Z biegiem lat ta trema nie tylko że nie malała, lecz nabierała na sile. Po koncercie wstawał od fortepianu ledwo żywy, maksymalnie wycieńczony. W ciągu osiemnastu lat pobytu w Paryżu dał tylko dwanaście koncertów.

Gdy w 1836 roku podczas wakacji przebywał z rodziną Wodzińskich w Marienbadzie, czasem koncertował. Ile go to kosztowało, napisała najmłodsza córka państwa Wodzińskich, Józefa:

  Słabowity i bardzo delikatny z natury był ciągle nadzwyczaj mizerny, a patrząc nań nieraz miało się wrażenie, że jest to chory suchotnik, którego dni są policzone. W ogóle blady, stawał się jeszcze bledszym, gdy grał, a jeśli w zwykłych warunkach był nerwowy nad wszelki wyraz, to przy fortepianie wobec podniecenia nerwowego w jakie go zawsze wprawiała muzyka, zmieniał się na twarzy tak, jak człowiek który ma zaraz zemdleć. Gdy wstawał od fortepianu, zawsze był tak wyczerpany i zdenerwowany, iż nie wiedział po prostu co się z nim dzieje; na wszystkie komplementy i wyrazy zachwytu nie odpowiadał ani słowa, bo nie mógł przemówić.

   Mimo różnych słabości, pierwsze lata paryskie przebiegły w miarę zdrowo i zapewniły Fryderykowi pewną stabilizację, natomiast lata następne okazały się coraz trudniejsze. Łapał – jak on to nazywał – grypy. Każdej zimy padał ciężko chory z wysoką gorączką i potwornym kaszlem z pluciem krwią. Taka infekcja, tym razem bardzo ciężka, dopadła go w zimie 1837 roku, kiedy to pewna znajoma dama napisała, że ”Chopin kaszle z nieopisanym wdziękiem”. Tym „wdziękiem” był niewątpliwie kolejny rzut gruźlicy, o której on jeszcze nic nie wiedział.

                                               c.d.n.