Muzyka i cierpienie, 5

              Zdrowie i nie zdrowie Fryderyka Chopina, cz. 2

Szczęśliwie w tym czasie dwudziestosiedmioletni Frycek był związany wzajemnym uczuciem ze starszą odeń o sześć lat znaną pisarką, damą z wyższych sfer, baronową Aurorą Dudevant, wydającą powieści pod pseudonimem George Sand, kochającą go jak żona i matka. Opiekowała się chorym Chopinem z wielkim oddaniem, a ponieważ jej nastoletni wtedy syn Maurycy, chorował na reumatyzm i lekarze doradzali, by zimę spędził w jakimś ciepłym kraju, Aurora wynajęła willę na Majorce i jesienią 1838 roku wywiozła tam oprócz syna i córki, także kaszlącego ciągle Fryderyka.

Jak wyglądała w tamtych czasach taka podróż? Anton Neumayr dokładnie ją w swej książce opisuje. Dopiero czytając tę relację, można sobie uświadomić nieprawdopodobny zupełnie skok cywilizacyjny w sposobie pokonywania przestrzeni od XIX do XX wieku.

A zatem było tak. Pierwsi wyruszyli George Sand z Maurycym i Solange. Chopin wyjechał z Paryża dziesięć dni później, by 31 października 1838 „świeży jak róża i różowy jak rzodkiewka” – jak o sobie napisał – dotrzeć do Perpignan, umówionego miejsca spotkania.

Pisze Neumayr:  Fakt, że trasę liczącą blisko 900 km pokonał w cztery dni i cztery noce, jadąc bez przerwy złymi, wyboistymi drogami, a przy tym zniósł podróż bez uszczerbku na zdrowiu, świadczy o zdumiewającej sile tego człowieka, bądź co bądź chorego już wtedy na gruźlicę płuc.

Aby docenić ten wyczyn, należy sobie uzmysłowić co oznaczała w owym czasie podróż ekspresowym powozem pocztowym. O ile dla podróżnych w dyliżansie przewidziane były postoje z noclegiem, pocztylion miał tylko jedno zadanie: dostarczyć przesyłki punktualnie według rozkładu. Pojazd pocztowy musiał więc gnać niemal na złamanie karku. Konie zmieniano często, ale trwało to najwyżej dwie minuty. Nawet na załadunek i rozładunek worków pocztowych nie przeznaczano dłuższego postoju, podczas którego można by się posilić i trochę zdrzemnąć […]

Jak wiele był w stanie znieść Chopin, chory na gruźlicę, lecz uskrzydlony perspektywą spotkania z ukochaną.

Majorką był zachwycony! Szybko zapomniał o trudach podróży. Wydało mu się, że trafił do raju. Egzotyczna przyroda wyspy go oczarowała:

Jestem w Palmie, miedzy palmami, cedrami, figami, granatami itd.[…] Niebo jak turkus, morze jak lazur, góry jak szmaragd, powietrze jak w niebie […] – pisał w pierwszych dniach pobytu do przyjaciela. Nie zdawał sobie zupełnie sprawy, że zajechali na Majorkę w listopadzie, gdy właśnie kończy się tutejsze lato i nadchodzi zima, objawiająca się nieustannym deszczem. A jak tylko nastały chłodne, pozbawione słońca dni, dolegliwości Chopina nie tylko powróciły, lecz potwornie się nasiliły: wysoka gorączka, straszliwy kaszel z krwiopluciem. Pisał o tym, jak zawsze lekkim piórem i z humorem, choć mocno wisielczym, do przyjaciela:

Chorowałem przez te ostatnie dwa tygodnie jak pies: zaziębiłem się mimo 18 stopni ciepła, róż, pomarańczy, palm i fig. Trzech doktorów z całej wyspy najsławniejszych: jeden wąchał, com pluł, drugi stukał, skądem pluł, trzeci macał i słuchał, jakem pluł. Jeden mówił, żem zdechł, drugi – że zdycham, trzeci – że zdechnę.

 A gdy mu chcieli puszczać krew,

Ledwo żem wstrzymał, żeby mi krwi nie puszczali i żadnych wizykatorii nie stawiali ani zawłok nie robili[…]

Wizykatoria polegały na nałożeniu plastrów drażniących, zawłoka natomiast to był zabieg chirurgiczny, polegający na nacięciu skóry i podłożeniu pod nią płótna, a następnie smarowanie tego wilczym łykiem dla opóźnienia gojenia.

Chociaż najsławniejsi na wyspie, niewiele ci medycy mogli tu pomóc. Natomiast zgodnie z hiszpańskimi przepisami sanitarnymi, mieli obowiązek zgłosić przypadek każdej choroby zakaźnej i zrobili to: zgłosili Chopina jako gruźlika. A Hiszpanie bali się gruźlicy jak dżumy i trądu, więc właściciel willi wymówił Paryżanom  mieszkanie.

 Szczerze mówiąc, w porze deszczowej to cudowne mieszkanie, przeznaczone do użytku jedynie latem, zimą traciło wszelkie uroki, bo pozbawione kominków było potwornie zimne i wilgotne, a przez nie zabezpieczone okna deszcz wlewał się do pokoju. Trzeba było wstawić jakiś piecyk na węgiel, a wtedy gryzący dym wywoływał napady kaszlu u chorego. Bez większego żalu przenieśli się zatem do Valdemosy i nieczynnego klasztoru kartuzów. Chopin na myśl o zamieszkaniu w takim szacownym miejscu był zachwycony:

Mieszkać będę za parę dni w najpiękniejszej w świecie okolicy: morze, góry, co chcesz. Mieszkać będę w starym, ogromnym, opuszczonym, zrujnowanym klasztorze kartuzów […] Blisko Palmy, nic cudniejszego: krużganki, cmentarze najpoetyczniejsze, słowem dobrze mi tam będzie.

c.d.n.