MUZYKA I CIERPIENIE, 6

Zdrowie i nie zdrowie Fryderyka Chopina, cz. 3

„Dobrze mi tam będzie” – pisał Chopin o klasztorze w Valldemosie, pełen nadziei, nie wiedząc, jak bardzo los sobie z niego zadrwił i jak bardzo jego romantyczne mrzonki nie miały nic wspólnego z rzeczywistością. W klasztornych celach panował przenikliwy ziąb i wilgoć, a odnowiony pospiesznie piec dymił i znowu dym drażnił płuca Chopina, u którego wzmogło się zaziębienie i napady kaszlu; padł, pokonany wysoką temperaturą: „spać nie mogę, tylko kaszlę, i od dawna plastrami obłożony czekam wiosny albo czego innego” – pisał w połowie grudnia do przyjaciela.

         Na domiar złego tajemnicza atmosfera opuszczonego starego klasztoru okazała się wręcz szkodliwa dla nadwrażliwca i romantyka, jakim był nasz muzyk. Nawet gdy czuł się dobrze – pisała George Sand – klasztor wydawał mu się pełen widm i strachów. Wracając z dziećmi z wycieczek po ruinach [na wyspie], zastawałam go o dziesiątej wieczorem przy fortepianie bladego, z błędnym spojrzeniem, z włosami jakby zjeżonymi[]

        Podsumowując pobyt na Majorce, pisała tak: Nasz pobyt w Valldemosa był więc męką dla Chopina, a udręką dla mnie.[…] [Chociaż] nie było duszy szlachetniejszej i bardziej bezinteresownej ani wierniejszej i lojalniejszej w przyjaźni […] lecz za to, niestety, trudno o bardziej nierówne usposobienie, kapryśniejszą i pełną urojeń wyobraźnię, drażliwość[…] Winna była choroba. Jego psyche była jakby żywcem odarta ze skóry.  

         Trzeba było uciekać z niegościnnej, a od czasu ujawnienia choroby Fryderyka wręcz wrogiej wyspy, na której spacerujące dzieci George Sand obrzucano kamieniami. Opuścili klasztor 12 lutego 1839 roku i weszli na pokład statku, by popłynąć do Barcelony.

Ale i ta podróż okazała się koszmarem.  Kapitan tak bardzo się lękał choroby Chopina, że wyznaczył mu najdalszą i najnędzniejszą kajutę. A że akurat tym frachtowcem wieziono świnie, panował nieznośny odór, tym bardziej, że biedne zwierzęta dostały choroby morskiej. Głośne, żałosne kwiczenie świń bitych i popędzanych przez marynarzy, żeby były stale w ruchu, stało się dla nadwrażliwego przecież słuchowo i ciężko chorego Fryderyka udręką. Doznał obfitego krwotoku, który trwał przez całe trzy dni podróży; nieszczęsny chory wypluł wtedy całą miednicę krwi.

W Barcelonie natychmiast zajął się nim lekarz i chory przestał krwawić. Tydzień w hotelu musieli czekać na rejs do Francji. Tu także znosili rozmaite przykrości ze strony właściciela hotelu, który również lękał się zarazy i na przykład kazał pokryć koszty zakupu nowego łóżka, bo to po Chopinie nadawało się jego zdaniem, tylko na spalenie.

Oburzona nietolerancją Hiszpanów, George Sand pisała w liście do przyjaciółki:[…] ktokolwiek w Hiszpanii kaszle uznawany jest za suchotnika [traktowany] jak zapowietrzony, trędowaty, parszywy. I nigdy dość kamieni, kijów i żandarmów, aby przegnać go zewsząd […] i jeśli tylko się da, zamordować chorego, jak dusiło się chorych na wściekliznę przed dwustu laty.

     Po tygodniu udało się zaokrętować i dopłynęli szczęśliwie do Marsylii, gdzie już na nabrzeżu czekał na Chopina naczelny chirurg miejscowego szpitala. Tak dobrze zajął się chorym, że nastąpiła wielka poprawa. Uspokojona George Sand pisała: Nie pluje już krwią, sypia dobrze, kaszle mało.[…] Może spać w łóżku którego nie spalą, dlatego że w nim spał. A sam Chopin napisał: „Lepiej mi daleko. Zaczynam grać, jeść, chodzić i mówić jak wszyscy.”

        W Marsylii przez trzy miesiące nabierał sił, dopiero wtedy doktor pozwolił mu na podróż do Paryża, pod warunkiem jednak, że lato spędzi na wsi.

            I pierwszego dnia czerwca 1839 roku zaczęły się szczęśliwe wakacje w Nohant, majątku i dworku madame baronowej, czyli właśnie George Sand. Wśród pięknej przyrody, uroków wsi i w ciszy, Chopin odzyskał spokój  i siły, znów dużo komponował. W październiku powrócili do Paryża, gdzie zamieszkali już osobno. Ale chociaż George Sand była śmiertelnie zmęczona kapryśnym geniuszem, nadal się nim opiekowała. Jednak paryska zima przywołała wszystkie zmory. Jedna z uczennic pisała: […] był bardzo cierpiący, słaby, blady i wiele kaszlał, zażywał krople opium na cukrze i wodę gumową, nacierał skronie wodą kolońską – a mimo to dawał lekcje z godną podziwu cierpliwością, wytrwałością i zapałem.

Z każdą zimą było coraz gorzej, czas choroby się przedłużał. W kwietniu 1842 roku pisał do przyjaciela: „Leżeć muszę cały dzień, tak mnie pysk i gruczoły bolą.” Słabł. Zdarzało się, że lekcji udzielał na leżący, że nie mógł sam chodzić, nawet już po rzucie choroby, był tak bardzo osłabiony krwotokami, że po schodach trzeba go było nosić. Kiedy zdarzało się, że siły powracały, brał udział w życiu towarzyskim. Ale było mu stale zimno. W grudniu 1844 roku po proszonym obiedzie pisał do George Sand, jak to siedział przy stole w swoim grubym surducie i obok jego [gospodarza] grubego synka. Był różowy, świeży, ciepły i miał gołe nóżki. Ja byłem żółty, zwiędły i zmarznięty, i miałem pod spodniami trzy warstwy flaneli.

I tak mijały chorowite zimy i lepsze lata, bo w zielonym Nohant zawsze były lepsze. Ale przyszedł czas, gdy nawet lato przestało być łaskawe dla chorego. W 1849 roku latem w Paryżu wybucha epidemia cholery. Chopin ciężko chory całe to upalne lato spędził w łóżku w Paryżu, już nie w Nohant. Zresztą już od dwóch lat kochankowie zerwali ze sobą i Chopin w osobie Aurory utracił najlepszą opiekunkę, co ciężko przeżył.

We wrześniu było już z nim bardzo źle, a że wieść o chorobie trafiła na paryskie salony, sława genialnego Chopina przyciągała do jego łoża boleści tłumy ciekawskich gości, powiększając jedynie duszności: „wszystkie wielkie damy uważały za swój obowiązek zemdleć w jego pokoju”, jak napisała o tej dodatkowej udręce Fryderyka, pewna jego znajoma. Tłoczyli się też rysownicy. I na oczach tych ludzi, przyjaciół i obcych, Chopin konał.

W dniu ostatnim było przy nim tylko kilka najbliższych i oddanych osób, w tym ukochana siostra Ludwika. Zmarł 17 października 1849 roku.

Ojciec Fryderyka już nie żył, ale matka, „mameczka”, jak ją serdecznie nazywał, żyła i bardzo boleśnie odczuła stratę niewidzianego od lat, ukochanego syna.

      Ostateczna diagnoza ciągłych „gryp” i wszelkich dolegliwości Chopina, zdaniem Neumayra, powinna brzmieć następująco: przewlekła gruźlica płuc z objawami jam i procesami kurczenia się tkanki płucnej, przewlekła gruźlica krtani, gruźlica jelita cienkiego, przeciążenie prawej komory serca z oznakami osłabienia mięśnia sercowego, silna przewlekła niedokrwistość pokrwotoczna.

Słowem Chopin był podobnie jak Mozart, nieszczęsnym, udręczonym człowiekiem, a mimo choroby stale pracującym, genialnym kompozytorem, który zszedł z tego świata w wieku zaledwie 39 lat.

                                   KONIEC