Znowu sięgam do swoich felietonów zamieszczonych i wspaniale ilustrowanych w portalu Niezłej Sztuki. Tym razem zagadka z czasów architektury romańskiej,
Dostałam kiedyś od koleżanki, podobnie jak ja rozmiłowanej w zagadkach związanych z historią sztuki, przedziwny mail z załączoną fotografią nieokreślonego bliżej fragmentu jakiejś budowli sprzed wieków, gdzie zza szerokiej listwy (?) wystawały czubek głowy, oczy i nos jakiejś istoty człekopodobnej. I podpis, że to kościół romański opactwa w Conques.
Oczka tego beżowego ludzika wpatrywały się we mnie tak bystro, że postanowiłam podjąć poszukiwania, by dowiedzieć się, co to za stworzenie, gdzie i co ono robi.
Dostępu do odpowiedniej literatury nie miałam, kliknęłam więc we francuską wersję „Conques” w Internecie i ukazało mi się na wielu zdjęciach Abbaye de Sainte-Foy, romańskie opactwo benedyktyńskie z przełomu XII i XIII wieku, które do dziś jest chlubą tego miasteczka. Tu, w opackim kościele odnalazłam naszego ludzika, a w pobliżu – o dziwo – całą gromadkę jego braci, a wszyscy tacy sami. Najwyraźniej zlot bliźniaków. Ale po kolei.
Conques to cudownie zachowane średniowieczne miasteczko w południowej Francji, perła – jak je nazywają – na szlaku pielgrzymki do św. Jakuba. Przez nie bowiem prowadzi od wieków via Podiensis, od Puy-en-Velay do Santiago de Compostela w Hiszpanii.
Najpierw jednak zasłynęło z innego powodu – oto w tutejszym opactwie znalazły się w IX wieku relikwie świętej męczennicy z czasów prześladowania chrześcijan na początku IV wieku: trzynastolatki imieniem Foy, po łacinie Fides („wiara”, w językach słowiańskich Wiera). Ogromny jej kult wywoływał tak tłumny napływ pielgrzymów, że w XI wieku opat Odolric zdecydował się na budowę wielkiej świątyni. Wyburzono więc mały Ermitaż i wzniesiono widoczną z dala, surową w wyrazie budowlę sakralną charakterystyczną dla stylu romańskiego. Ale, jak się okazuje, nie wszystko w niej znowu było takie surowe: już portal zdradza poczucie humoru rzeźbiarza. Wcale przy tym nie wykluczone, że rzeźbiarzem był sam architekt (zwany wtedy doktorem nauk kamieniarskich), bo nie znamy imienia ani projektanta budowli, ani autora rzeźb.
Otóż w tympanonie nad podwójną bramą widnieje Chrystus jako Sędzia na Sądzie Ostatecznym. Podniesioną prawicą kieruje zbawionych do raju, opuszczoną lewicą zsyła potępionych do piekła.
Relief pokrywający całą tę powierzchnię był polichromowany i wszystkie postacie nosiły kolorowe, raczej pstre stroje. Dziś widać zaledwie ślady farb, nieco większe pod samym łukiem, gdzie nigdy nie padało słońce.
Doliczono się tu aż 180 postaci wyrytych w miękkim wapieniu i z pewnością radością napełniła badaczy możliwość zidentyfikowania wielu z nich. Widać, jak św. Piotr, postępując za Najświętszą Marią Panną, prowadzi w stronę Chrystusa dwóch mnichów, z których opat trzyma za rękę samego monarchę, Karola Wielkiego. Jestem jednak pewna, że dokonując tej wyliczanki, uczeni nie wzięli pod uwagę niedających się zidentyfikować ludzików – bo wypatrzyłam je właśnie tu, na archiwolcie.
Wysoko, wysoko, na ostatnim uskoku łuku, zamiast umieścić gromadkę aniołków, jak Pan Bóg przykazał i jak się to najczęściej widzi w takich miejscach, mistrz kamieniarski (czyli ówczesny rzeźbiarz) rozlokował dyskretnie piętnaście zabawnych typków, którym tylko oczka i nosy z dziurkami sterczą spoza – i to także jest zagadka – spoza czego…?
Gdybym wiedziała, co one – te typki – na górze robią, to może bym wiedziała, kim są. Ale nie wiem i tego, co one robią. Na oko podtrzymują dłońmi jakąś długą taśmę, być może zwój bożej księgi przeznaczenia, w której zapisano los każdego człowieka – wtedy, żartobliwie mówiąc, byłyby to dyskretnie podpowiadające Sędziemu wyroki anioły, tyle że na ich skrzydła nie starczyło już rzeźbiarzowi miejsca.
Zważywszy jednak, że w XII wieku zwoje wyszły z użycia, zastąpione kodeksami, czyli księgami rękopiśmiennymi – ludziki mogą podtrzymywać filakterie, czyli banderole; tylko czemu brakuje na nich tekstu? Np. słów Chrystusa przytaczanych w Ewangelii św. Mateusza, wzywających zbawionych i przepędzających skazańców? A może te słowa tu były, tylko wyblakły, podobnie jak kolory szat?
Kiedy łamałam sobie głowę nad tą dziwną dekoracją zewnętrzną, znalazłam wewnątrz kościoła, a potem jeszcze w krużgankach opactwa dowcipnego sprawcę całego tego zamieszania – tak nam się przynajmniej zdaje. Bo oto na jednym z kilkunastu kapiteli spogląda na nas z góry, tymi samymi bystrymi oczkami, o tęczówkach i źrenicach zrobionych – jak u każdego z ludzików (po prostu za pomocą dziurkowania!) – nieco uszkodzony, ale całkiem przystojny mężczyzna, który trzyma w jednej ręce młot, a w drugiej (chyba) dłuto. I dłonie też ma zupełnie tak samo wyrzeźbione jak u ludzików – długie palce trzyma ściśle koło siebie, a widać nawet paznokcie.
Budowniczy z narzędziami do odkuwania kamienia to przecież sam mistrz! Mamy więc autoportret bezimiennego rzeźbiarza z XII wieku i po tysiącu lat szansę na rozwiązanie zagadki. Bo kiedy dzięki współczesnym aparatom fotograficznym objawiły się naszym oczom niewidoczne z dołu przez całe wieki jakieś stworki, teraz możemy zadać rzeźbiarzowi pytanie:
– Mistrzu, o co to chodzi z tymi ludzikami nad głową Chrystusa?
I wydaje mi się, że słyszę, jak odpowiada w swoim dialekcie:
– Eee, że też wy to zara musicie syćko badać. Takie tam, coby się krzynkę uśmiechnąć…
PS. Dowiedziałam się niedawno, że ci, co wszystko badają, zaliczają moich ludzików do tzw. obserwatorów, ale to już inny temat.