O recenzjach, część druga

     O recenzjach i recenzentach

                                               Cz. 2

Może zacznę od niemal humorystycznej (w części początkowej) recenzji mego doktoratu, jaka się ukazała przed wielu laty w naukowym piśmie branżowym z dziedziny historii, pióra znanego specjalisty od wieku XVII. Otóż prof. Cz. napisał, że autorka pracy o dworze Ludwiki Marii jest córką – i tu wymienił moją… ciotkę, historyka z wykształcenia, znaną mu osobiście Irenę Fabiani- Madeyską. Z następnego zdania można się było dowiedzieć, że jak na historyka sztuki, (którym nigdy nie byłam), praca dr B.F. jest zaskakująco dobra.

Kiedy w liście do niego sprostowałam, że jestem córką własnej matki, Haliny Fabiani, a nie ciotki, i że nie jestem historykiem sztuki, zapytał w odpowiedzi:

– „A czy to wstyd?” – bez słowa przepraszam i bez sprostowania w tymże piśmie.

Kiedy wkrótce potem, w 1976 roku, ukazała się na rynku i znikła w ciągu kilku dni z księgarń moja pierwsza książka, a był to prawie niezmieniony ów doktorat, („niezły jak na historyka sztuki”) na temat warszawskiego dworu królowej Ludwiki Marii Gonzagi, tej królowej z „potopu”, małżonki dwóch królów z dynastii Wazów, inny utytułowany profesor, także wielki autorytet wśród historyków, w wywiadzie radiowym na pytanie, czym tłumaczy takie powodzenie tej książki, powiedział, że to już tak jest, że „książki o koniach i o dworach zawsze mają powodzenie.”  

On, szanowany historyk, jakoś nie zauważył, że ta książka była wynikiem mrówczej, kilkuletniej pracy wyławiania w archiwach, w jakże często ledwo  czytelnych bazgrołach polskich, francuskich, łacińskich rękopisów sprzed trzystu lat, nazwiska za nazwiskiem i składania w całość nikłych i rozproszonych materiałów źródłowych, dotyczących imigrantów z Francji w połowie XVII wieku. Była to tak żmudna i czasochłonna praca, że jej rezultat pani dyrektor Archiwum Głównego nazwała koronkową robotą. Ona jedna wiedziała, co to za trud. No, ale dla profesora T., którego nigdy nie spotkałam w archiwum, bo bazował na literaturze drukowanej, pisanie o dworach i o koniach, to taki łatwy chleb.

 Przy okazji innej mojej książki, poświęconej karłom na dworach europejskich, ten sam profesor skupił się, (tym razem w drukowanej recenzji), na tym, o czym… nie napisałam. I chociaż we wstępie wyraźnie powiedziałam, o czym ta książka jest, a o czym – nie ma być, że piszę o rzeczywistych ludziach, ich sytuacji i przeżyciach, postawił mi zarzut, dlaczego nie ma historii Guliwera w krainie liliputów? I czemu nic o innych pozycjach literackich z karłami? Chyba przeoczył wstęp? A  w każdym razie najwyraźniej należał do ludzi, niestety licznych wśród nas, którym nie mogła przejść przez gardło pochwała, udławiłby się, gdyby powiedział coś dobrego o cudzej książce.

Z jeszcze innym podejściem w ocenie swej książki spotkałam się w Rzymie. Kiedy niemal przymuszona przez ojca Jana Piekarskiego, ofiarnego przewodnika polskich pielgrzymów po Wiecznym Mieście, napisałam pierwszą wersję „Wędrówek po Rzymie”, zwróciłam się z nią tamże do polskiej placówki kościelnej. Ksiądz dyrektor przyjął mnie z otwartymi ramionami, bo bardzo brakowało tego typu przewodnika po polsku. Wyczułam wprost zachwyt nad moją propozycją i szczerą chęć wydania. Ale zaznaczył, że najpierw musi maszynopis trafić do Lublina, przynajmniej do dwóch recenzentów, i być może, będzie trzeba go nieco przeredagować, a i on sam od razu teraz proponuje pewne uzupełnienia. Prosi mianowicie, żebym dodała przypisy łacińskie i greckie, pokazała koniecznie trasy przejazdu autobusu na plac Św. Piotra, no i dodała wiadomość, gdzie są toalety…

Zabrałam maszynopis, grzecznie się pożegnałam i wyszłam bez nadziei na wydanie swego przewodnika. Na ulicy czekał na mnie i rezultat tych rozmów, ojciec Jan.

– I co? – spytał.

– I nic. Najpierw maszynopis musi powędrować na KUL do recenzji, na jakieś pół roku, może dłużej, „bo sama pani rozumie…”,  a poza tym brakuje w nim łaciny i greki, numerów autobusów i toalet.

Ojciec Jan – chyba  pierwszy i ostatni raz w życiu – „wyszedł z nerw”. Był rozjuszony.

– To ja oprowadzam ludzi po Rzymie, nie on! Jeszcze nikt mnie nie pytał o łacińską czy grecką wersję, kiedy o czymś opowiadam! Nie po to ludzie tu przyjeżdżają!

 I dalej wymyślał w tym duchu nieszczęsnemu księdzu R., aby po wybuchu przyszło olśnienie; zakończył bowiem najmądrzejszym  z rozwiązań:

– Wiesz, co? Wydamy to sami!

Ja wprawdzie już nazajutrz odlatywałam do kraju, ale ojciec Jan  zakrzątnął się koło sprawy za nas oboje. Natychmiast znalazł w Rzymie drukarnię, poparcie ojca Konrada Heymo z Centrum Pielgrzymów Corda Cordi, i już niedługo leciałam z powrotem do Rzymu na korektę. Bo „Wędrówki po Rzymie” stały się faktem i były dosłownie rozchwytywane przez pielgrzymów i turystów. Ale to było dawno, za czasów Jana Pawła II.   

Trochę podobnie było nie tak znowu dawno z „Gawędami o sztuce”. Najpierw zwróciłam się z pierwszym tomem do znanego wydawnictwa sztuki. Pani dyrektor przyjęła mnie bardzo serdecznie i życzliwie. Powiedziałam jednak, że obawiam się recenzentów, bo pewnie odrzucą moje „Gawędy”, ale ona była pewna sukcesu:

– Proszę się nie obawiać, mamy swoich! – uspokoiła mnie.

Zostawiłam więc jej maszynopis pełna nadziei, że wkrótce będę oglądać swoje dzieło pięknie wydane w witrynach warszawskich księgarni. Ale mijały miesiące i trwała cisza. Wreszcie, po jakimś półroczu chyba, Ewa Prządka, redaktorka Polskiego Radia i moja ś.p. już, niestety, przyjaciółka nie tylko od wspólnych wieloletnich nagrań, spotkała panią dyrektor na Targach Książki i zapytała, co słychać z „Gawędami” pani F., jako że była świadkiem naszej rozmowy w wydawnictwie.  I wtedy usłyszała oschłe:

– Pani Fabiani może przyjść i odebrać swój maszynopis.

Poszłam więc, odebrałam swój tekst, tylko przez sekretarkę, bo czarująca uprzednio pani dyrektor, której nazwiska nie podaję, żeby jej nie kompromitować, nawet nie była łaskawa się ze mną przywitać. Zachwyt i serdeczność gdzieś wyparowały. Uzasadnienie odmowy wydania? Żadne. Środowisko historyków sztuki po prostu wyraźnie dało mi znak, że tu obcym wstęp wzbroniony. Nie zasługuję na przynależność do ich elity. I wtedy skierowałam swoje kroki w stronę PWN.

                                               c.d.n.