O recenzjach część trzecia

Cz. 3  

O recenzjach i recenzentach

Mniej więcej w tym samym czasie zaproszono mnie do współpracy z pewnym interdyscyplinarnym katolickim kwartalnikiem naukowym spoza Warszawy.  Po wysłaniu przeze mnie jakiegoś artykułu, już nie pamiętam na jaki temat, (może to było o zdradzie Judasza w malarstwie?) dostałam list od skądinąd życzliwej  pani redaktor, że tekst im się bardzo podoba, ale że muszę zmienić swój styl, bo jest… nienaukowy. I jeżeli tego nie zrobię, to… artykuły innych autorów wydadzą się nudne. Pomyślałam sobie, że może byłoby z korzyścią dla pisma, żeby to owi współautorzy zmienili swój styl, bo naukowcy u nas z zasady straszliwie nudzą, obawiając się pisać zrozumiale i broń Boże, dowcipnie.

(Mam akurat pod ręką dwa zdania z pracy naukowej pewnego teologa, które kiedyś wkleiłam do bloga. Pierwsze z nich brzmi: bywa w życiu przestrzeń wyróżniona na linii czasu, a drugie jeszcze lepsze: praca ogrodnicza nadaje się do parenetycznego profilowania. Jakby kto nie zrozumiał, to z polskiego na nasze należy to przetłumaczyć następująco: 1 zdanie, że w życiu bywają okresy szczególne, 2 zdanie – że prace ogrodnicze nadają się do porównań w dziedzinie teologicznej.)

 Żeby nie robić przykrości sympatycznej i pełnej dobrej woli pani redaktor odpowiedzialnej za poziom naukowy pisma, zmieniłam minimalnie jakieś sformułowania, nie posuwając się jednak do parenetycznego profilowania i stylu swego nie zmieniłam, a esej poszedł. Potem jeszcze kilka razy coś u mnie zamówili, mimo nadal „nienaukowego” stylu upartej autorki.

Ale to stare sprawy. Obaj wspomniani poprzednio panowie profesorowie już nie żyją, dyrekcja w słynnym wydawnictwie, które mnie odrzuciło bez słowa uzasadnienia, też już pewnie inna, z naukowym czasopismem dawno już nie współpracuję, bo zajęłam się najpierw tłumaczeniami literatury włoskiej dla dzieci i młodzieży, a następnie pisaniem o sztuce. A właśnie stosunkowo niedawno, bo kilka miesięcy po ukazaniu się tomu p.t. „Antyk w malarstwie”, miałam znowu wątpliwą przyjemność przeczytania wielce odpowiedzialnej recenzji.

 Oto pracująca w Muzeum Narodowym historyczka sztuki, specjalistka od Witkacego, opublikowała w Nowych Książkach tekst, w którym zarzuciła mi, że omawiając tematy antyczne w malarstwie, nie uwzględniłam – o zgrozo! – dzieł jej  ulubieńca, czyli Witkacego właśnie, jakoby niezwykle ważnego w kontekście antyku i jakichś jeszcze innych polskich artystów, widocznie – jej zdaniem – nie mniej wybitnych od Tycjana, tyle tylko że świat o nich nie słyszał. I w ogóle, że poszłam na łatwiznę, bo wydrukowałam żywcem swoje radiowe gawędy.

Szkoda tylko, że szanowna pani X., nie była łaskawa na wszelki wypadek może sprawdzić w programie II Polskiego Radia, czy w cyklu gawęd W STRONĘ SZTUKI, zainicjowanych przez Ewę Prządkę, kiedykolwiek wygłosiłam jakieś gawędy na temat antyku w malarstwie? Bo tak się złożyło, że ten temat podjęłam dopiero na sugestię pani Dąbrówki Mirońskiej – Gujskiej, wydawcy z PWN, a nigdy o tym nie opowiadałam w radio. Tymczasem, idąc za tym zarzutem, Recenzentka wyraziła pewne współczucie wydawnictwu, że nie potrafiło odróżnić dobrej literatury od radiowych gawęd i dało się nabrać na taki niewypał pisarski, bo – krótko mówiąc – że mam gadane, to się zgodziła, no, ale od mowy potocznej do literatury daleka droga… Dostało się więc i autorce książki, i PWN-owi.

Miała też owa pani pretensje o niekonsekwencje, bo w tytule książki jest wyraźnie powiedziane ANTYK W MALARSTWIE, a ja piszę też o rzeźbie, no i do tego włączam, nie wiadomo dlaczego, dzieła Igora Mitoraja, widocznie swojej sympatii, co już całkiem w oczach Recenzentki mnie pognębiło. (Bo wtedy Igor jeszcze żył i był w środowisku historyków sztuki na indeksie, zdjęty nota bene z niego, natychmiast po śmierci.) Właściwie cała recenzja składała się z samych zarzutów.

Od dawna wiem, że środowisko historyków sztuki mnie nie lubi, bo nie lubi nikogo, kto ośmiela się wkraczać na ich teren badań, a ja przecież jestem doktorem historii, nie historii sztuki, więc obca, czyli wróg. W dodatku piszę nie naukowo. I chociaż polscy historycy sztuki popularyzacji raczej nie uprawiają, bo są do wyższych celów stworzeni, to nie podoba się im, gdy ktoś spoza ich grona się do tego bierze.

Nie chciałabym jednak, żeby z tej pisaniny Czytelnicy mego bloga wyciągnęli wniosek, że czuję się pokrzywdzona brakiem uznania, bo tak nie jest. Miałam i nadal mam w swoim życiu pisarskim liczne recenzje bardzo życzliwe i skupione na tym, co napisałam, a nie na tym, czego nie napisałam. Oto dla przykładu jedna z pierwszych recenzji, z jesieni 2010 roku, zaraz po ukazaniu się pierwszego tomu „Gawęd o sztuce”:

„Dziękuję!!! Wpadłam w to po uszy – napisała koleżanka po fachu, bo też historyk, tyle że skupiona na dziejach klasztorów w Polsce, siostra Małgorzata Borkowska, dziś autorka przeogromnej bibliografii. – Wreszcie mi się Medyceusze poskładali, a poza tym to jest cudny obraz środowiska, pojęć, dążeń, ludzi… Co Ci mam mówić, wiesz, o co chodzi, o jakie pisanie historii. Coś się jednak w naszych czasach udało osiągnąć, że teraz już Ci tego redakcja nie przerabia na styl „naukowy”![…]

Znajduję też mnóstwo dobrych opinii słuchaczy i czytelników w internecie, a przed covidem miałam okazję spotykać się z czytelnikami i słuchaczami na żywo co roku na Targach Książki, gdzie zetknęłam się z ogromną życzliwością, zainteresowaniem i serdecznością. Tam nigdy nie wyczułam tego jadu, jaki nieraz aż syczy w recenzjach profesjonalistów. Nie mogę więc się skarżyć na recepcję swych książek, bo gdybym miała tu cytować głosy tych, co mnie lubią, zajęłoby to dużo więcej stron, niż przypomniane wyżej opinie trochę przykre.

 Nie dalej jak wczoraj dostałam maila z Portugalii od doktora Kamila, mego wielbiciela, a z zawodu chirurga, z żartobliwą wiadomością, że sława moja dotarła do Lizbony, ponieważ na tamtejszym zjeździe chirurgów plastycznych Kamil spotkał kolegę po fachu z Poznania, którego towarzysząca mu małżonka okazała się taką samą entuzjastką moich „Gawęd”, jak i on. A inna moja czytelniczka poinformowała mnie niedawno, że właśnie finalizują z mężem zakup domu w Asyżu, i że to w pewnym sensie „moja wina”.

 Tak więc nie mam powodu narzekać na odbiorców mego pisania, zwłaszcza, że nikt nie gnębił mnie nigdy tak, jak np. francuscy krytycy sztuki nękali malarzy impresjonistów w XIX wieku, że zacytuję z pamięci tylko dwa zdania:

-„Powiedzcie panu Pisarro, że niebo nie jest w kolorze świeżego masła, a panu Renoirowi, że ciało kobiety nie przypomina mięsa w stanie rozkładu…” 

 Bo nie tylko u nas panuje brzydka moda na podcinanie pisarzowi czy artyście skrzydeł, żeby się przypadkiem za wysoko nie wzniósł. A krótkowzroczni francuscy krytycy, nastawiając opinię publiczną wrogo wobec malarzy szukających nowego stylu, skazywali na nędzę i głód  artystów, co do których nawet im się nie śniło, że za jakiś czas ich obrazy  będą warte miliony!

            To chyba Arabowie niegdyś ukuli takie przysłowie: psy szczekają, karawana idzie dalej…

c.d.n.