Okruchy wspomnień literackich
Kiedy zaraz po studiach pracowałam w bibliotece Związku Literatów Polskich miałam prawo do spędzania urlopu w tzw. Domu Pracy Twórczej w Oborach. Ta siedziba kreacji literackich mieściła się w przybudówkach dworku Potulickich, który zbudował w XVII wieku Wielopolski, szwagier królowej Marysieńki, a który PRL odebrał prawowitym właścicielom. (Teraz spadkobiercy właścicieli odzyskali swoją własność.) Dworek otacza piękny park sprzyjający wywoływania natchnienia.
Ja mogłam z uroków Obór korzystać tylko po sezonie i pewnej jesieni skorzystałam. Był rok 1966. Dostałyśmy z mamą pokój we wspomnianej przybudówce między pokojami Mariana Brandysa i prof. Anny Świderkówny. Brandys tłukł na maszynie całymi dniami swego „nieznanego” księcia Poniatowskiego, czy też opowieść o szwoleżerach, owoce solidnej kwerendy archiwalnej w AGAD, czyli w Archiwum na Długiej, gdzie go nieraz spotykałam. Pani profesor tłukła całymi godzinami i to całkiem z pamięci – ona była genialna! – „Helladę królów”, żeby w saloniku w dworku, przy kolacji nad plackami ziemniaczanymi, opowiadać, którego króla właśnie pochowała, a którego nazajutrz ukoronuje.
A ja na dźwięk tego nieustannego stukotu za ścianą, skręcałam się z zazdrości! Od dawna wiedziałam, że moim powołaniem jest pisarstwo, ale jeszcze nie wiedziałam o czym, i to mnie wprost zżerało. Wprawdzie już byłam po debiucie w stołecznej prasie, ale to była zaledwie skromna zapowiedź genialnej pisarki historycznej. Rozsadzało mnie pragnienie pisania już, natychmiast.
Tych dwoje za ścianą stukających jak w transie, codziennie z przypływem weny, a ja – nic! Cisza! Jak wyglądała wena w dalszych pokojach zajętych przez ludzi pióra, nie wiedziałam, ale i tak każdy znany pisarz, który się pojawiał w progu jadalni, budził moją zazdrość.
Wymyśliłam wtedy na pociechę felieton o dziejach dworku oborskiego zbudowanego, jak wspomniałam, przez Wielopolskiego herbu Stary Koń, którego z racji obecnej funkcji tej rezydencji przemianowałam na uskrzydlonego Pegaza, ale to było dopiero w planach i ukazało się w „Stolicy” jakieś dwa lata później. Zresztą to też tylko felieton.
Dziś prawie nikt z ówczesnych pisarzy już nie żyje. Zostały tylko ich książki tam zrodzone: „Hellada królów” pani Świderkówny, a także „Nieznany książę Poniatowski” i „Koniec świata szwoleżerów” Brandysa. Ciągle jeszcze żyje jeden tylko, nadal płodny pisarz, którego nikt specjalnie nie darzył sympatią, a któremu dokuczała stara pani Rogoszówna, przedwojenna autorka książek dla dzieci. Była to osoba, która się nikogo nie bała, choć po mężu nosiła źle widziane nazwisko, zdecydowanie mało socjalistyczne, Colonna Walewska, i siedząc na wózku na werandzie, (jako że nogi odmawiały już posłuszeństwa), dokuczała głośno temu towarzyszowi, wypominając mu literacką miłość do Stalina.
I ciekawostka: po jakichś 25 latach prawnuczka tej pani, Iza Z., była moją studentką w Akademii Muzycznej, i to ja jej z kolei przekazywałam anegdoty o odważnej prababci, której nie zdążyła poznać.
Teraz, po latach, ja też mogłabym z pamięci opowiadać przy kolacji, jak został ścięty król Anglii, czy jak przebiegała kariera Giotta i jakich ten malarz pozostawił następców. Teraz i ja całe rozdziały pisałam z głowy, ale wtedy, świeżo po studiach, ta głowa ziała pustką. Trzeba było długo ją ładować, długo jeszcze czekać, by było co przelewać na papier, by po siewie przyszły lata zbiorów. Inaczej o historii nie da się pisać, a młodość jest taka niecierpliwa.