Nieszczęsne błędy
Niedawno zżymałam się na niefrasobliwość włoskiej prezenterki, która w audycji telewizyjnej poświęconej Leonardowi da Vinci stwierdziła, że wielki artysta i uczony nie miał żadnych problemów z tym, że był nieślubnym synem, a w ogóle to rodzina go uznała. Zżymałam się, bo problemy miał i , o ile wiem, ojciec nigdy go prawnie nie uznał.
Ile to razy przy gromadzeniu materiału historyk natrafia na takie nonszalanckie podejście do zagadnienia, ile razy nieświadomie powiela błąd poprzednika, a ile razy także sam błąd popełnia.
Kiedyś za historykiem starej daty powtórzyłam, że król Stefan Batory „brzydził się” karłami i dopiero po kilku latach, gdy natrafiłam na rachunki królewskie z opisem wydatków na żałobę na dworze po śmierci tegoż króla, ten błąd dostrzegłam. W rejestrze dworskim bowiem zobaczyłam wydatki na czarne stroje dla ośmiorga karłów i zrozumiałam, że palnęłam głupstwo. Innym razem powtórzyłam za kimś, że pobożny król Zygmunt III był tercjarzem jezuitów, a już po ukazaniu się książki o dworze Wazów, dowiedziałam się, że jezuici nigdy trzeciego zakonu nie prowadzili. Już nie będę tu wyliczać błędów, jakie się zakradły do książki o Rzymie – zrobię to osobno, wsunę erratę do bloga, jako niezależny wpis, żeby posiadacze „Muszę i Rzym zobaczyć” mogli wprowadzić korektę.
Tak więc errare humanum est, jak powiada stare rzymskie przysłowie. Ale zdarzają się błędy, których przy odrobinie staranności można by uniknąć. Mam tu na myśli błędy, jakie się zakradły do opowieści o malarstwie w wykonaniu słynnej zakonnicy, siostry Wendy (1930-2018).
Widzę, że na rynku wydawniczym ciągle jest dostępny wspaniały album Arkad „1000 arcydzieł” autorstwa Wendy Mary Beckett, zakonnicy, z którą BBC nakręciło kilka serii filmów o malarstwie. Jest to prawdziwa gratka dla miłośników sztuki, którzy mogą dzięki Autorce odbyć fascynującą podróż po zbiorach sztuki na całym świecie. Ale…
Otóż uderzyła mnie nierzetelność Autorki. Zdarzało się jej bowiem rzucać słowa na wiatr, obniżając tym niezwykły walor emisji. Nie mam zamiaru pisać tu recenzji wszystkich jej opowieści, ale chciałabym podać przykłady rozmijania się z prawdą, jakie poznałam za pośrednictwem telewizji. Są wśród nich drobiazgi, są i poważniejsze zarzuty.
Opowiadała np., że Rembrandt, o którym wiadomo, że namalował bardzo dużo autoportretów, malował „swój zadarty nos”. To naturalnie drobiazg, żart, tylko że malarz nie miał takiego nosa. Wystarczy zobaczyć bodaj jeden jedyny jego autoportret – miał raczej nieforemny nos, mięsisty, może po naszemu kartoflowaty, ale nie zadarty.
O Michale Aniele twierdziła, że w jego żyłach płynęła błękitna krew. Podczas studiowania biografii Buonarrotiego jakoś nie dopatrzyłam się tego koloru jego krwi, a utrudniany Artyście dostęp do pokoi rzymskiego pałacu, w którym leżała na marach Wiktoria Colonna, jego ukochana muza, którą nieszczęsny chciał pożegnać, świadczy o przepaści społecznej między rzeźbiarzem a arystokracją.
Z mamki małego Buonarrotiego siostra Wendy zrobiła żonę murarza. Niby nie tak daleko stoi murarz od kamieniarza, ale jednak istnieje między nimi zasadnicza różnica, ważna zwłaszcza w wypadku Michała Anioła. Bo kamieniarz, mąż owej mamki, rzeźbił, a murarz tego z zasady nie robi. Mały Michał Anioł, przebywając kilka lat u boku kamieniarza, wraz z pyłem kamiennym od dziecka wdychał zamiłowanie do rzeźby właśnie.
Śmieszy mnie, gdy „Wóz z sianem” Constable’a wywołuje u siostry Wendy „erotyczny dreszcz”, albo gdy w dziwacznej, świadomie zdeformowanej przez Picassa, kubistycznej postaci prostytutki, siostra Wendy widzi „ciało pełne miłości, ciepła” i powiada że „już nigdy Picasso nie namalował ciała tak czułego”. Ciekawe… Gdzie ona widzi tu czułość? Ale to jej daruję, ma prawo przeżywać malarstwo po swojemu.
Natomiast nie mogę jej darować głupstw, jakimi nafaszerowała opowieść o Velasquezie, bo nie tylko rysuje nieprawdziwy wizerunek malarza, wręcz krzywdzi go i zniekształca historię. Można się od niej dowiedzieć, że malarz ten, pozostając na służbie króla Hiszpanii Filipa IV, „podlizywał się na dworze”. I że to „podlizywanie mu się opłaciło, bo rok przed śmiercią otrzymał szlachectwo”.
Nie chodzi mi tu o użycie kolokwializmu „podlizywać się”, bo sama korzystam w piśmie z mowy potocznej, chodzi mi o coś znacznie poważniejszego.
Jak na osobę, która odbyła studia nad historią sztuki, siostra Wendy okazała się tu ignorantką. Bo z takiego złośliwego osądu wynika, że nic nie wie o gorzkim przebiegu kariery malarza, któremu wbrew chęci, zlecano coraz to nowe obowiązki, uniemożliwiając realizację pasji, dla której zatrudnił się na dworze. Np. u szczytu dworskiej kariery, jako kwatermistrz, zamiast malować dwór w podróży, musiał zabiegać o kwatery dla setek osób, zaopatrzenie w żywność, opał itd. Te kolejne urzędy i obowiązki wpędziły go do grobu. Mecenat samego króla i dwór, ten wymarzony w młodości przybytek szczęścia, okazał się wielką iluzją, a dwór złotą klatką, w której malarz się zadusił.
Jak nie może być mowy o podlizywaniu się w przebiegu kariery, tak samo nie ma sensu to określenie w kontekście szlachectwa. Velasquez nie musiał go uzyskać wieloletnim podlizywaniem, bo urodził się szlachcicem! To na czym mu zależało i o co zabiegał z uporem maniaka przez całe życie, to było coś znacznie więcej: godność rycerza Zakonu św. Jakuba. W uzyskaniu tej godności jednak podlizywanie było całkowicie nieprzydatne; kandydat musiał udowodnić przed sądem, że rodzice, dziadkowie i aż ośmiu pradziadów należało do warstwy szlachetnie urodzonych. Podczas ciągnącego się latami dochodzenia w tej sprawie stawało aż 148 świadków. Dlatego dopiero rok przed śmiercią Velasquez doczekał się tego zaszczytu. Piszę o tym szerzej w tomie „Dalszych gawęd o sztuce” poświęconych wiekom od VI do XX (ss. 173-191).
Tak więc, choć filmy z siostrą Wendy są ogromnie atrakcyjne i wartościowe, pewne stwierdzenia prezenterki należy traktować ostrożnie, bo zdarza się jej przed kamerą słownie trochę zagalopować.
[Odnoszę się tu jedynie do edycji telewizyjnej. Nie mam możliwości sprawdzenia, czy cytowane błędy trafiły czy nie, do wciąż aktualnej edycji Arkad.]