Okruchy z warsztatu historii sztuki

Dlaczego ta  dama  pisze  dwiema  rękami?

Na okładkę swej ostatniej książki, zawierającej wspomnienia i opowieść o mojej drodze literackiej, wybrałam obraz flamandzkiego malarza bez nazwiska, znanego jako Mistrz Półpostaci Kobiecych; obraz na którym młoda dama zajęta jest pisaniem listu.

Zaintrygowana układem jej rąk, bo najwyraźniej obie ma zajęte, zaczęłam dociekać, co też trzyma w tej drugiej, lewej ręce? Dosyć długo trwało zanim się dowiedziałam, że w średniowieczu i długo potem, przy pisaniu gęsim, łabędzim  czy jakimś wronim piórem, używano kawałka minerału wchłaniającego inkaust, jako suszki. Wiadomo, że pióro lubi sadzić kleksy, a może raczej lubiło, bo dziś nikt już takiego pióra nie używa. Otóż, żeby paskudnych kleksów uniknąć, przysuwano do litery od razu taki patyczek mineralny, który wsysał nadmiar atramentu.

I dopiero kiedy już wiedziałam, że ten zwyczaj powszechnie stosowano, zaczęłam dostrzegać takie suszki na obrazach. Musiałam je widzieć wcześniej, ale ich nie zauważałam. Okazało się, że na wielu obrazach, np. z postacią św. Hieronima, czy innych świętych mężów w pracowniach średniowiecznych, albo z damami piszącymi listy, i to jeszcze w wieku XVIII, obok kałamarza, pojemnika z piaskiem do zasypywania mokrego tekstu, leżał na biurku czy stoliku taki wąski kawałek jakby kredy, czy patyczek, który piszący trzymał w lewej ręce. Ale dopóki o tym nie wiedziałam,  tego nie zauważałam.

I sprawdza się stara prawda, że im więcej się wie, tym więcej się dostrzega,  także więcej się widzi na obrazie. Stąd morał dla amatorów malarstwa, że wykształcenie jest czymś niezmiernie pożytecznym we wszystkich dziedzinach.

    Naczynie, ale czy aby… nocne?

Byłam wtedy o krok od kompromitacji. Właśnie zbliżał się dzień nagrywania z redaktor Ewą Prządką opowieści o malarzu niemieckim Grünewaldzie i jego wspaniałym poliptyku z Issenheim, ukończonym w 1516 roku. Siedziałam godzinami nad doskonałymi reprodukcjami tej ogromnej nastawy ołtarzowej i wypatrywałam oczy, szukając – jak zwykle – detali, rozmaitych szczegółów, jakie by się przydały w radiowej gawędzie. I znalazłam!

Na obrazie ze sceną Kąpieli Dzieciątka zobaczyłam coś, co mną niemal wstrząsnęło: na pierwszym planie bowiem stał… nocnik.

Jak to możliwe? Jaki ksiądz zgodził się zawiesić taki obraz nad ołtarzem? Wprawdzie było to ponad półtora wieku przed surowymi zaleceniami Soboru Trydenckiego z końca XVI wieku, kiedy to władze Kościoła nakazały usuwać wszelkie pospolitości i zbędne realia ze świętych obrazów, ale mimo wszystko, chyba sam malarz powinien mieć dosyć wyczucia i delikatności, żeby – jeśli już musi – to naczynie nocne umieścić dyskretnie, gdzieś z boku, prawie niewidoczne. Nie mówiąc o tym, że powinien wiedzieć, że niemowląt przecież nie sadza się na nocniczku!

Ale, szczerze mówiąc, materiał do gawędy doskonały! Złapałam wiatr w żagle i zaczęłam pisać o fatalnym faux pas Grünewalda, jak to zapewne niechcący, ale jednak zbezcześcił sacrum, a ksiądz odbierający poliptyk tego nie zauważył i jaka gapa z nich obu – z malarza, że się nie orientuje, kiedy i z czego korzysta małe dziecko, a z księdza – że nie zauważył nocnika!

Traf chciał, że w tych dniach powrócił z podróży służbowej do Brukseli mój przyjaciel i przywiózł mi plik kart – reprodukcji obrazów z tamtejszej galerii Musée des Beaux Arts i nie tylko. Wiedział, że każdą będę zachwycona.

Na jednej z kart zobaczyłam obraz ze zbiorów berlińskich, pędzla ucznia Holbeina, Jana Molenaera, przedstawiający pracownię malarską. Molenaer był mężem odkrytej niedawno na nowo, doskonałej malarki, Judyt Leyster, i – być może – w tej pracowni i ona malowała.

Pracownia, jak to pracownia, zagracona, uboga, a jedyną ciekawostką jest sportretowany w niej karzeł. Ale ja, choć karły w historii zawsze mnie interesowały, tym razem dostrzegłam tu dla siebie coś ciekawszego: oto na podłodze stoi takie samo naczynie jak w scenie Kąpieli Jezusa u Grünewalda. Obraz powstał w 1631 roku, więc z górą wiek po poliptyku z Issenheim, ale  naczynie takie samo i na dodatek też wcale nie wsunięte przez malarza gdzieś dyskretnie w kąt, lecz ustawione na środku tej skromnej pracowni.

Kiedy się przyjrzałam bliżej, zobaczyłam, że naczynie ma u spodu trzy króciutkie nóżki i że coś się w nim żarzy. Kie licho? Skoro palą w nim węgiel drzewny, to przecież nie może to być nocnik!

I historia się wyjaśniła: to piecyk! naczynie na węgiel! Długie lata używano takich glinianych niby garnków, trójnogów z uchem, w charakterze piecyków i Grünewald całkiem rozsądnie pomyślał, że jeśli Matka Boska szykuje Dzieciątku kąpiel, to najpierw musi ogrzać pomieszczenie. Musiałam zwrócić honor malarzowi i nieznanemu księdzu przyjmującemu poliptyk, i usunąć sensację z gawędy.

Potem znajdywałam jeszcze na wielu obrazach takie „piecyki”. Jeden np. stoi na podłodze pod ścianą na zapleczu kuchni namalowanej przez Vermeera, gdzie kobieta przelewa mleko. Ale widocznie Vermeer malował to latem, bo jego piecyk jest nieczynny.