Okruchy staropolszczyzny, 2
Tak więc Jakub Sobieski w swej instrukcji wyznaczył synom pełen zakres obowiązków, a wypełnianie ich kazał codziennie notować w specjalnym zeszycie, co dawało im dodatkowe ćwiczenie się w pisaniu, lecz zapewne zabierało sporo czasu. I o to pewnie chodziło, żeby dni młodzieńców były szczelnie wypełnione.
Do podstawowych obowiązków, obok nauki, należało też codzienne słuchanie mszy św., żeby o Panu Bogu pamiętać. A z ćwiczeń fizycznych polecał ojciec wojewodzicom skakanie na drewnianego konia, które może się im w przyszłości bardzo przydać. Z nauką fechtunku radził zaczekać do podróży do Włoch, gdzie szermierka stoi wyżej. Natomiast zalecał tańce, zwłaszcza modną na dworach galardę, którą powinni koniecznie przyswoić. Przypomina, że w Polsce jest przecież królową Francuzka [Ludwika Maria Gonzaga]. Natomiast naukę jakiejś gry, na lutni czy innym instrumencie, uważa za stratę czasu, ale gdyby któryś z nich tego zapragnął, a okazał ingenium, czyli szczególne zdolności, to ostatecznie pozwala.
Po tych wszystkich radach przechodzi do przestróg, bo wie, że młodym we Francji grożą liczne niebezpieczeństwa. I zaczyna im charakteryzować Francuzów, przestrzegając, by się z niemi [nie] bardzo kumać, bo oni się wnet zakochają w człowieku, a potym go wnet porzucą.
Boć to naród letki, niestateczny i niecnotliwy. W konwersacji gadliwy nazbyt, na ofertach nie schodzi […] do tego nietrudno u nich w jednej minucie godziny i o łaskę, i o gniew. Najmniejszą rzeczą uraża się, co za szeląg nie stoi, lada fraszkę mają sobie za dyshonor iż zaraz o to umierać chcą i pojedynkować. A co większa, że i starzy i młodzi jednakich humorów. Na pojedynek się mu nie stawić – sromota.
A że do nas wtedy jeszcze – jesteśmy w czasach „Trzech muszkieterów” – ta idiotyczna moda pojedynków nie doszła, pisze pan senator: …u nas zabić na pojedynku, to katowskich rąk nie uść, albo w świat precz uciekać.
Kiedy już niecny naród francuski imć wojewoda dosadnie przedstawił, zajął się rodakami. I tu też nikogo nie oszczędził:
Co się tknie konwersacjej z naszemi Polakami, tu już miłością moją ojcowską proszę was dla Pana Boga, […] rozkazuję i zaklinam was pod mojem ojcowskiem błogosławieństwem, abyście sobie jak najostrożniej postępowali i Pana Boga o to proszę […] aby jako najmniej Polaków było, gdzie wy będziecie stać, bo po prostu nasi radzi się z sobą wadzą i na drugiego radzi poduszczają, nowinki sieją jeden o drugim, jeden drugiemu lada czego zajrzy [zazdrości]…
Widzimy też, że sroga ich rzecz [dużo takich], co cielętami przyjeżdżają do cudzej ziemi, wyjeżdżają zaś wołami do ojczyzny swojej. A do tego mową swoją polską wielkim są impedimentem [przeszkodą] do uczenia się języków. Nie bez tego, że się trafiają skromni i grzeczni {znaczy sensowni – od „k’rzeczy”, bo na grzecznego mówili polityczny] młodzieńcy niektórzy godni konwersacjej.
Przestrzegam i w tym, że Polacy nasi będą się urażać, kiedy z niemi wszystkiemi nie będziecie konwersować, będą przed innemi śmiać się z was, nazywać pysznemi, skąpemi, jezuitami, żakami. Nic na to nie trzeba dbać, figę na to ukazać. Takem ja czynił, a błaznami teraz w Polszcze [ci] co tak mówili. A ja , chwała Bogu, człowiek.
Niby to pisanie o rodakach okrutnie stare, a przecież jakoś dziwnie znajome…