O włoskich wróblach i moich sikorkach
Moi rzymscy przyjaciele, małżeństwo muzyków, mają na wsi dom, do którego w miarę możliwości uciekają po łyk świeżego powietrza. Którejś wiosny zaobserwowali, jak mama wróblowa karmiła swoje pisklęta w gnieździe założonym w zagłębieniu muru w ich domu. Podlatywała do muru, stukała w określony sposób dzióbkiem, wtedy z gniazda wychylały się rozwarte dzioby, chwytały, co dostały i chowały się w głębi gniazda, a mama odfruwała.
Ponieważ, jak wiadomo, muzycy mają dobry słuch i pamięć muzyczną, moi przyjaciele zapamiętali rytm wystukiwany przez wróblicę i pod jej nieobecność zastukali w mur tak samo. Natychmiast pojawiły się szeroko rozwarte dzioby chętne do konsumpcji. Dostały więc troszkę okruchów herbatnika, po czym znikły w czeluści gniazdka.
Nadleciała mama. Tym razem i ona znikła w głębi gniazda, pobyła tam jakiś czas i dopiero po dłuższej chwili wyfrunęła po dalsze zaopatrzenie. Moi przyjaciele znowu zastukali w znajomym rytmie – cisza, żaden dziób się nie wychylił. Ptasia mama musiała się zorientować w szkodliwym procederze – dojadaniu dzieci z cudzej ręki i najwyraźniej zakazała takiej samowoli, a pisklęta się jej podporządkowały.
Skąd ptasia matka wiedziała, co się wydarzyło pod jej nieobecność? Ciekawi mnie też, jak wyglądała reprymenda udzielona pisklętom? Bo okazała się nad wyraz skuteczna. Mimo ponawianych prób zwabienia małych żarłoków, już się to nie udało. Wróbelkowe dzieci są posłuszne.
A to mi przypomina dyscyplinę wśród znajomych sikorek w poprzednim mieszkaniu. Na moim balkonie, na żelaznej poręczy, ustawiały się nieraz w kolejce do słoninki zawieszonej na długim patyku na sznurku. Pierwsza sikorka z kolejki podfruwała, podziobała trochę i odfruwała, ustępując miejsca następnej, a sama zajmując miejsce na końcu kolejki. Wtedy sfruwała druga i też po chwili zwalniała miejsce przy słonince. I też odfruwała na koniec. Żadnej przepychanki, żadnego „pani tu nie stała!” Byłam zdumiona, co za dyscyplina!
Jakoś dziwnie szybko ta słoninka znikała, chociaż sikorki wcale jej dużo nie pochłaniały. Któregoś razu miałam okazję zobaczyć i zrozumiałam, kto pomaga w konsumpcji: nadleciała kawka, przepędziła sikorki, schwyciła łapką naprawdę długi sznurek i podrzucając go wiele razy, owinęła razem ze słoninką wokół patyka, aż kęs słoninki znalazł się na poręczy w zasięgu jej dziobu. Zjadła całą porcję, nie zostawiając sikorkom nic, a ja byłam tak bardzo pod wrażeniem, jak sobie świetnie poradziła ze sznurkiem, że pozwoliłam jej skonsumować całą słoninkę. Tylko trzeba było często wywieszać nową, żeby i sikorki nie były stratne.