Cafe Greco i „zielone”
Mam również wspomnienie takiego zdarzenia w Rzymu, które ujawniło moje ukryte skłonności, raczej mało pochlebne.
Otóż pewnego dnia piliśmy z przyjacielem herbatę w ulubionej kawiarni Cafe Greco, w pobliżu Schodów Hiszpańskich. Kawiarni z tradycjami, bardzo eleganckiej, a jakże, gdzie serwowano znakomitą i kawę, i herbatę. I tam byłam świadkiem i mimowolnym uczestnikiem dość niezwykłej sytuacji.
Przy sąsiednim stoliku siedział nad czarną kawą zalany w trupa Amerykanin i grzebał w kieszeniach, bo pewnie chciał zostawić napiwek kelnerowi. Nieprzytomnie opróżniał kieszenie wypchane „zielonymi”, które obficie sypały mu się na podłogę. Rozsypał prawie wszystko, prawie, bo gdy wstał i szedł do wyjścia, jeszcze mu z kieszeni sterczały zmięte dolary. Po jego wyjściu przyszedł gruby kelner i beznamiętnie, z nieruchomą twarzą, zebrał wszystkie pieniądze z podłogi.
Kilka papierków leżało prawie pod moimi nogami i kusiło mnie, żeby je przydeptać i też poczęstować się najwyraźniej zbędnymi dla właściciela dolarami, bo niby dlaczego to wszystko ma zagarnąć kelner? Do tego mrukliwy i mało uprzejmy, bo znaliśmy go od dawna.
Był to rok 1982, w Polsce czas stanu wojennego, chwilowy kurs dolara zupełnie szalony – 1 dolar wart był 1000 złotych! Za 200 dolarów można było wykupić mieszkanie! Te rozrzucone po posadzce „zielone” miały szatańską moc – kusiły potwornie. Na szczęście, przemogłam zachłanność i nie zasłoniłam stopą ani jednego papierka.
Ale naszło mnie zwątpienie i zaczęło gnębić pytanie, kim jestem? Kim jestem, skoro na widok pieniędzy tak mnie ręce swędziały?
Nigdy w życiu nie zapomnę tej podłogi w kawiarni zasłanej dolarami. I reakcji mego przyjaciela, emigranta, który domyślając się mej walki wewnętrznej, patrzył na mnie i głośno się śmiał. Miał uciechę.