Zagadki się mnożą, a widmo Cranacha krąży po Europie
Chociaż wrocławska konserwatorka udowodniła fałszerstwo, obraz wysłano na dalsze badania do Muzeum Narodowego w Warszawie. W sierpniu 1961 roku w laboratorium muzealnym prof. Kazimierz Kwiatkowski prześwietlił deski obrazu promieniami rentgenowskimi. Przypuszczenia pani Stankiewicz się potwierdziły: „to była ręka pacykarza, a nie średniowiecznego mistrza”- oznajmił badacz. Dostrzeżono m.in. skaleczoną stópkę Dzieciątka, zez Madonny i wiele innych niedoróbek.
Teraz już ponad wszelką wątpliwość stwierdzono, że obraz był kopią, ale kto i kiedy ją wykonał? Może już w wieku XVI? Stare jodłowe deski niewątpliwie pochodziły ze średniowiecza, były częścią kwatery średniowiecznego tryptyku, ale właśnie to wykluczało tak dawny czas powstania. Przepisy cechowe bowiem surowo zabraniały wykorzystywania zniszczonych obrazów kultu, jako podłoża nowego obrazu. To było sacrum.
Natomiast na podstawie analizy sieci spękań, konserwatorka wrocławska zadatowała fałszerstwo na wiek XX.
I tak, badania falsyfikatu dobiegły końca, nieudolna kopia została gruntownie przebadana. Daniela Stankiewicz w 1965 roku opublikowała wyniki kilkuletnich badań w profesjonalnym organie historyków sztuki p.t.: „Wrocławski obraz Łukasza Cranacha St.”, (Biuletyn Historii Sztuki, tom 27). I sprawa ucichła.
Jednak najważniejsze pozostało zagadką – istnienie oryginału. Przez tyle lat skutecznie kryła go wrocławska kopia. Teraz jeszcze głębiej zapadł się pod ziemię. Zagadką pozostała też zamiana oryginału na kopię. Czy stało się to dawno, gdzieś kiedyś, czy podczas wojennych podróży „Madonny”, czy – może raczej – podczas kilku miesięcy odnawiania desek w 1946 roku? Długo nie można było na te pytania odpowiedzieć.
Kuria wrocławska rzecz całą trzymała w tajemnicy. Nie zgłosiła sprawy podmiany dzieła ani do prokuratury, ani na milicję. Miała swoje powody. Był to groźny czas nagonki władz PRL na polski Kościół i księża obawiali się krzywdzących oskarżeń. Ale i tak ich nie uniknęli, tyle że nie formalnych. Rozpuszczono pogłoski, że kuria sprzedała oryginał i to Niemcom. Na prawdę przyszło jeszcze poczekać kilka ładnych lat.
Oryginał wypłynął nieśmiało na powierzchnię w latach siedemdziesiątych. Odtąd pojawiał się i znikał, niczym widmo krążące po Europie. Kolejni anonimowi właściciele oferowali Cranacha muzeom i prywatnym kolekcjonerom. Najpierw muzeom w Berlinie Zachodnim za 1,7 miliona marek. Muzea wiedziały, że jest skradziony – odmówiły. Po roku ktoś zaoferował „Madonnę pod jodłami” Pinakotece monachijskiej. Też odmówiła. W tym samym roku złożono ofertę jakiemuś szwajcarskiemu kolekcjonerowi. Człowiek ten był zainteresowany, ale najpierw zażądał zbadania obrazu pod kątem autentyczności. Ekspert, znawca Cranacha, wprawdzie potwierdził autentyczność dzieła, ale nie podpisał dokumentu zaświadczającego, że to oryginał, jako że obraz został zrabowany. Zawiadomił o sprawie ambasadę PRL w Kolonii. Ta, niestety, informację zignorowała. „Madonna” nadal krążyła z rąk do rąk i z sejfu do sejfu, rosnąc w cenę.
Nie udało się na Zachodzie, to w 1974 roku paserzy spróbowali szczęścia na rynkach Wschodnich. Najpierw złożył ktoś ofertę Galerii Drezdeńskiej – proponował jej Cranacha za 3,5 miliona marek. Odmówiła. Następnie pojawił się pewien dżentelmen nad Wisłą, w dziale Malarstwa Obcego w Muzeum Narodowym w Warszawie i złożył oryginalną propozycję. W imieniu anonimowego właściciela zaproponował następującą transakcję: jeśli polskie władze zrzekną się praw do „Madonny pod jodłami”, Muzeum Narodowe otrzyma w zamian dowolny stary obraz z oferowanych na rynku zachodnim, o wartości do ćwierci miliona dolarów.
Warszawskie Muzeum także odrzuciło ofertę.
c.d.n.