Ile to ja lat łamałam sobie głowę nad tym, dlaczego ojciec Leonarda da Vinci nie zalegalizował syna? Pan notariusz był przecież człowiekiem wykształconym i musiał zdawać sobie sprawę z tego, jak bardzo jego syn góruje umysłem nad rówieśnikami.
Podobne pytanie stawiało sobie wielu historyków przede mną.
I oto wczoraj oglądam na Planete+ program poświęcony geniuszowi Leonarda i co słyszę: jakaś pani, Włoszka, nie zapamiętałam kto, bardzo szybko opowiada o fascynacji Leonarda toskańską przyrodą, ale zaczyna od zdania, że urodził się w małej miejscowości Vinci jako nieślubny syn, tylko że w tamtych czasach nie miało to większego znaczenia. A ponieważ był pierworodny, rodzina go uznała. I w tempie naszego tele-ekspresu, bez podania jakiegokolwiek źródła na poparcie swych stwierdzeń, prezenterka przeszła do wpływu przyrody na młodego artystę. I kamera najechała na czyste wody bystrego strumienia.
A mnie zatkało z wrażenia. Jakże to? Więc jednak rodzina go uznała? Co to znaczy-rodzina? W jakim sensie? W jakim stopniu? Czy prawnie też?
Skąd ta pani czerpie swoje wiadomości?
W pewnej niezgodzie z jej rewelacjami pozostawały wystąpienia następnych prezenterów. Byli o wiele poważniejsi, a zwłaszcza jeden z nich, z tytułem profesora, i dowodzili, na podstawie pism dorosłego Leonarda, że był niewątpliwie samoukiem. Pan profesor pokazał nawet wpisane przez Autora do dziennika biegnące pionowo kolumny z odmianą czasowników łacińskich. Bo Leonardo sam nadrabiał braki edukacji, sam uczył się łaciny niezbędnej w tamtych czasach. A dlaczego sam? Przecież jego ojciec był zamożny. A dlatego, że nieślubny syn nie miał prawa wstępu na uniwersytet.
Więc jednak?
I naszła mnie refleksja. Historyk to nie jest czarodziej, on nie wie, jak to kiedyś było, nie dysponuje czarodziejskim lusterkiem. On żyje teraz. I o przeszłości musi się dopiero dowiedzieć, a opiera się na zachowanych przekazach, pismach, dokumentach, korespondencji, notatkach, pamiętnikach, obrazach, rysunkach, czasem wykopaliskach i artefaktach, słowem najrozmaitszych śladach przeszłości, często cudem wprost ocalonych, wyniesionych z pożogi wojny. To są jego tropy, a zadaniem historyka jest właściwe rozpoznanie tych tropów, i powiązanie setek takich cienkich nitek w całość, by spleść z nich jakąś zwarta tkaninę. Jest to praca fascynująca, ale kryje wiele niebezpieczeństw, na które nas uwrażliwiano już na studiach. Bo wystarczy, że pamiętnikarz nie chciał, albo nie mógł napisać prawdy i już źródło staje się mocno wątpliwe, a przecież historyk o tym nie wie. A jeśli kilka takich „zaufanych” przekazów okaże się umyślnie podstawionymi, to co wtedy? Pewnie, błąd historyka nie spowoduje niebezpieczeństwa zgonu, jak to się może przytrafić medykowi, ale może przynieść szkodę, np. skrzywdzić kogoś moralnie.
A wracając do Leonarda. Nadal nie wiem, czy został zalegalizowany przez ojca, czy nie, bo nie ufam słowom rzuconym na ekran nieznanej mi historyczki. A bękarctwo – wbrew słowom tej pani – było wielkim upośledzeniem w dawnych czasach. Tylko wysoko urodzeni łatwo sobie z tym radzili. Dopiero XX wiek odmienił zasadniczo stosunek społeczeństwa do nieślubnego dziecka.