Skarby z mojego archiwum
Likwidując niedawno swoją bibliotekę, natknęłam się na zapomnianą teczkę ze zlikwidowanego już dawniej, własnego archiwum I w tej teczce natrafiłam na notatkę sporządzoną przed laty, podczas kwerendy źródłowej, jaką prowadziłam w klasztorze wizytek. Notatka dotyczy pewnej niezwykłej książki.
Moim zdaniem warszawskie panny wizytki, które musiały w czasie okupacji podczas II wojny światowej wynieść się z klasztoru przy Krakowskim Przedmieściu, by go ustąpić w całości Niemcom na siedzibę miejskich władz, pakując się i opuszczając Warszawę, ocaliły prawdziwy skarb dla filologów. Wśród wielu starodruków zabrały bowiem ze sobą słownik z wieloma rozmowami codziennie odbywanymi dla ludzi różnych stanów, czyli po naszemu „Rozmówki”, ale aż sześciojęzyczny i – bagatela! – dziś sprzed niemal czterystu lat.
Książeczka ta ukazała się w 1646 roku w drukarni Piotra Elerta i nosi łaciński tytuł: HEXAGLOSSON DICTIONARIUM CUM MULTIS COLLOQUIIS PRO DIVERSITATE STATUS HOMINUM QUOTIDIE/OCCURENTIBUS, co znaczy to, co powyżej napisałam. Została dedykowana sześcioletniemu wówczas Zygmuntowi Kazimierzowi Wazie, czyli jedynakowi króla Władysława, który to synek już w następnym roku odszedł z tego świata.
A słownik przeżył całe wieki. Zapisałam sobie polski tytuł tego dziełka ze skrótami następująco: DYKCYONARZ SZEŚCI IĘZYKÓW polski, łaciński, italski, francuski, hiszpanski, germański.
Muszę przyznać, że jestem ogromnie ciekawa, kto wtedy zamówił taki słownik? Może nauczyciel małego królewicza? Bo chłopiec z macochą, francuską księżniczką, nie bardzo się dogadywali – Zygmuś znał już włoski, lecz Ludwika Maria, choć z rodu Gonzagów i rodzona siostra księcia Mantui – nie rozumiała tego języka. Uczyła się u zakonnic pilnie polskiego. To może ona? Jej Królewska Wysokość?
Raczej nie, bo gdyby na pomysł słownika istotnie wpadła królowa Ludwika Maria, osoba bardzo praktyczna, do której taka inicjatywa bardzo pasuje, to dedykacja brzmiałaby inaczej, wydawca sformułowałby ją w duchu panegiryku. Inaczej też musiałaby brzmieć, gdyby słownik wymyślił sam król Władysław-poliglota.
A słownik taki był niewątpliwie potrzebny nie tylko na wielojęzycznym dworze królewskim, lecz także różnej maści cudzoziemcom przybywającym wtedy licznie do Polski, zwłaszcza kupcom i rzemieślnikom, a zapewne też i Polakom w podróżach zagranicznych.
Tak więc znam wydawcę, ale nie znam pomysłodawcy ani autora dziełka, a bardzo jestem ciekawa, kto dokonał takiego zestawu? Czy ułożył go jeden poliglota, czy zespół kilku autorów, a każdy znający dobrze np. tylko dwa języki – zawsze polski i jakiś drugi. Zwraca uwagę brak angielskiego, co wskazuje na zasięg kontaktów podróżników i pilniejsze potrzeby w obrębie bliższej nam Europy, bez przekraczania jej morskich granic.
Nieznany Autor, a może sam Piotr Elert, zamieścił na wstępie pochwałę dziełka (dziś nazwalibyśmy to reklamą), tym razem po polsku:
Ta książka barzo pożyteczna y użyteczna iest a iey zażywanie tak potrzebne, że nie dosyć y od uczonych wychwalona bydź może.
Po czym następuje część pierwsza, a w niej wyliczenie 8 rozdziałów, czyli omawianych kolejno dziedzin życia (włącznie z nauką wyciągania długów), a następnie część druga, czyli „nazwiska” porządkiem obiecała. Dziś „nazwiska” nazywamy rzeczownikami, jakby kto nie wiedział. A zatem nazwiska porządkiem obiecadła, to właściwy słownik.
Ale co za piękne słowo: „obiecadło” (z pieca spadło…)
Nigdy bym nie przypuszczała, że nasze „abecadło” w staropolszczyźnie brzmiało tak bardzo inaczej – „obiecadło” – i dlaczego? Czy kolejność liter coś obiecuje? Może i tak, bo zapowiada dalsze.