Poniedziałek z dr S.L.

            Poniedziałek z doktorem S.L.

 Cz. 7 i ostatnia

            A propos zakończenia historii z nosem. ( Nawiasem mówiąc – nie znałam i nadal nie znam humoreski Gogola o nosie; naprawdę nie podprowadziłam mu pomysłu! To nie plagiat!)

Doktor nie znosił u pacjentów porównywania się z innymi, gadania, że inni mają lepiej. Wpadał wtedy w gniew i smagał słowem bezlitośnie. Kiedyś mi się z tego powodu nieźle oberwało. Przypomniał mi wtedy znane mi doskonale pacjentki:

            – Naturalnie, że inni mają lepiej. Pani P. od czasu wojny nie ma prawej ręki, ale to drobiazg. Mieszka wprawdzie sama, całą rodzinę straciła podczas wojny, ale ma lepiej, jasne.

– Pani Jadzia ma porażony nerw twarzowy i nieustanny tik prawej strony, ma też inne poważne zaburzenia neurologiczne, ale ma lepiej, jasne.

– Pani Maria jest po usunięciu nowotworu i czeka ją teraz chemioterapia, też ma lepiej. No, to z którą z nich chciałaby się pani zamienić? 

             Kiedy już podjęłam na nowo studia i tylko raz na jakiś czas pokazywałam się u doktora, moja psychoterapia nierzadko przypominała scenę zapożyczoną Mrożka, albo opisaną przeze mnie samą w zabawnych opowiastkach. Gdy umordowana godzinami spędzonymi nad książkami, znudzona wykładami z historii dotyczącymi okresu i zagadnień, które mnie kompletnie nie obchodziły, narzekałam,  że  to strata czasu i jedno wielkie nudziarstwo, że mam tego dość i zastanawiam się, czy nie rzucić studiów, Doktor słuchał uważnie, po czym z udanym przekonaniem podejmował moją tonację krytyki, jeszcze ją potęgując. Ponieważ wszystkim pacjentkom mówił per „kochanie”, a do tego nie wymawiał „r”, bardzo to zabawnie nieraz brzmiało:

– Oczywiście, kochanie, ma pani hację, wszyscy są głupi i starzy, co oni mogą wiedzieć? A każdy phofesoh nudny. No, to niczego się pani od nich nie nauczy. Pewno, lepiej rzucić studia. Im phędzej tym lepiej.

I kiedy się pojawiłam następnym razem, a już dawno zapomniałam o pomyśle rzucenia studiów, zaskakiwał mnie  pytaniem:

– No to jak? Kupiła pani już ten wózek?

– Jaki znowu wózek?

–  No taki na lody, przecież żyć z czegoś trzeba, więc  jak rzuci pani studia, to będzie sprzedawać lody. Np. nad morzem. To nawet może być bahdzo przyjemne.

– Czemu pan sobie ze mnie kpi?

– Ja kpię? Ależ skąd, ja tylko wyciągam wnioski z tego, co pani mi mówi.

Nigdy nie pozwalał zwlekać z jakąś pracą aż się poczuję lepiej, kazał pracować bez względu na samopoczucie. Po pierwsze wiedział, że to lepiej u nerwicowca może nigdy nie nastąpić, a po wtóre, na tym polegała jego walka z uzależnieniem od choroby. Kiedy więc odkładałam na potem pisanie pracy magisterskiej,  bo źle się czułam,  pytał:

   -To kiedy ma pani zamiar się za to wziąć?       

  – Później.

   – To znaczy, kiedy?

–  Jak będę się lepiej czuła.

  – Za trzydzieści lat? 

  I tak to sobie wzięłam do serca, że przez całe życie pozwalałam sobie nie pracować tylko w wypadku jakiejś obłożnej choroby czy operacji. Nie mówię tu, naturalnie, o koniecznym wypoczynku czy wakacjach.

            Nawiasem mówiąc, gdy płakałam, że nie mogę wyjechać na wakacje, bo boję się zamknięcia w pociągu, Doktor najpoważniej powiedział:

             – Tak, no pewnie, bo gdyby dostała pani latający dywan, bez żadnego zamknięcia, na świeżym powietrzu, to by pani mogła wyruszyć na wakacje nawet do samego Bagdadu, ale pociągiem nad morze, w ciasnocie, duchocie, to przecież niemożliwe.

Potwierdziłam, że nie dam rady.

– Jasne, hozumiem, nie da się, po phostu niemożliwe – i zamykał dyskusję. Robiło mi się głupio,  kupowałam bilet i jechałam…

            Nie pozwalał też trwonić sił życiowych na zamartwianie się czymś, na co nie mam żadnego wpływu. Kiedy wyliczałam tysiące powodów do rozpaczy, a w pesymizmie byłam wtedy całkiem dobra,  dodawał jeszcze miliony głodujących w Indiach, chorych umierających na trąd w Afryce, wojny i katastrofy, i pytał:

–  Jak pani może spać, kiedy w Indiach umierają dzieci z głodu?  Jest tyle nieszczęść na świecie, a pani śpi?

Był wielkim prześmiewcą, a zarazem bardzo poważnym i mądrym człowiekiem. Powagą i drwiną, współczuciem, lekami i czujną opieką wyciągnął mnie prawie całkowicie z choroby; prawie, bo choć nieraz wracały lęki, nie pozwalałam im sobą rządzić. I rok po szpitalu, latem, po zdanych egzaminach po drugim roku studiów, pojechałam pociągiem sama po raz pierwszy do Francji, prawie nie znając języka. A ponieważ urzędniczka w Orbisie podała mi mylny rozkład jazdy, jechałam przez Czechy, Niemcy i Francję z kilkoma dodatkowymi przesiadkami o dobę dłużej.

Przyjechałam więc cały dzień później niż zapowiadał to telegram i na stacji nikt na mnie nie czekał. No, to powiedziałam kasjerce do kogo przyjechałam, położyłam się na ławce na bezludnej zupełnie stacji tego małego miasta i zasnęłam kamiennym snem po dwóch bezsennych nocach w pociągu. Na szczęście kasjerka dodzwoniła się do miejsca pracy ojca koleżanki, która mnie do siebie zaprosiła, i ten pan po mnie przyjechał, obudził, i zawiózł samochodem do domu w pobliskiej wiosce.

Pobyt był nieudany. Korespondencyjna koleżanka okazała się osobą całkowicie niezdolną do nawiązania kontaktu; przez sześć tygodni nie porozmawiała ze mną ani razu, (siedziała zamknięta w swoim pokoju i kuła do poprawkowego egzaminu z oblanej matury), jej rodzice się ze sobą kłócili, a schorowana matka, której jak mogłam pomagałam w gospodarstwie, często narzekała, ile to ja ich kosztuję, więc po kilku tygodniach pobytu uciekłam. Wyjechałam przez Paryż do Warszawy. Ponieważ ojciec koleżanki na stacji wsunął mi niezauważenie plik franków do torebki, wzmocnił moje skromne zasoby na tyle, że zamiast trzech dni, mogłam zatrzymać się w Paryżu trochę dłużej. I po cudownym  tygodniu pobytu u sióstr nazaretanek na rue Vaugirard, gdzie dzieliłam pokój z przemiłą Amelią z Hiszpanii, powróciłam do Polski. Takie były moje wakacje zaledwie rok po kuracji.  

EPILOG

Skończyłam studia, podjęłam pracę, zrobiłam doktorat, podróżowałam kilkadziesiąt razy samolotami i wiele razy okrętem, zwiedzałam w Rzymie katakumby(!), jeździłam metrem, a ono w Rzymie znajduje się kilka kondygnacji pod ziemią, skończyłam kurs języka włoskiego, prowadziłam następnie przez trzydzieści lat wykłady w auli zamykanej na podwójne drzwi, pisałam i wydawałam książki, nagrywałam w zamkniętym szczelnie studio audycje i audiobooki, tysiące stron gawęd historycznych, słowem żyłam jak normalni ludzie i może nawet pełniej od wielu zdrowszych. A wszystko to zawdzięczam Doktorowi.

Byłam z nim w kontakcie do jego starości. Odszedł w 2003 roku w wieku 84 lat.

Post Scriptum

Zaprzyjaźniony Czytelnik blogu zwrócił mi uwagę, że jeśli powyższy tekst o kuracji u doktora Ledera miał być hołdem złożonym mu przeze mnie, wyrazem wdzięczności, to stanowczo za dużo miejsca zajmuję w tej opowieści ja, a za mało – sam Doktor.

Niewątpliwie ma rację, tylko że ta historia została wyjęta z mego Dziennika, odtworzyłam ją na podstawie ówczesnych zapisków w których na bieżąco przelewałam na papier swoje przeżycia w niedoli, w chorobie, która mnie zjadała i sprawiała ogromne cierpienie. Nie pisałam tego z myślą o zasługach i osiągnięciach lekarza prowadzącego, chciałam utrwalić swój stan ducha. A teraz, po latach, gdy zapragnęłam wyrazić swoją wdzięczność dla doktora Ledera, pomyślałam, żeby zamiast pisać coś nowego, sięgnąć do Dziennika, bo w nim cały ten trudny czas i mądre prowadzenie mnie przez Doktora są najlepiej pokazane.

No i wyszło niechcący coś w rodzaju „O sobie samej do potomności”, choć cel był inny, daleki od utrwalania swego JA.

Druga sprawa, na którą przyjaciel zwrócił mi uwagę, to brak bliższej charakterystyki postawy moralnej Doktora, wynikającej z jego przekonań. Zdeklarowany ateista należał do ludzi głęboko wierzących w komunizm jako najlepszy system rządów, pod warunkiem wszakże, że nie zostanie spaczony. W latach PRL, kiedy w naszym kraju zaroiło się od „komunistów” z uwagi na karierę, Doktor był naprawdę wyjątkiem: bardzo skromnie ubrany, nigdy nie miał samochodu, jeździł do Tworek kolejką EKD. Nigdy nie przyjął żadnego prezentu, nawet bukiet kwiatów od wypisywanej po długim pobycie w szpitalu wdzięcznej pacjentki, przyjmował naburmuszony. Zawijał kwiaty w gazetę i wciskał do teczki, mrucząc pod nosem, że tego „bahdzo” nie lubi.

Kontrolował liczbę pastylek drogiego leku wydawanego pacjentce do domu, czy aby jakiejś nie brakuje? Kazał mi zawsze liczyć tabletki, bo raz się zdarzyło, że zamiast dwudziestu, dostałam dziewiętnaście; co za burza wtedy wybuchła! Dostało się biednym pielęgniarkom! Był uczciwy do szpiku kości. I do końca wierzył w idee komunistyczne, chociaż Stalin skazał na śmierć jego ojca, wysokiego dygnitarza w kręgach kremlowskich. To, co się naprawdę działo w epoce stalinizmu, uważał za potworny, ludzki błąd, a od idei komunistycznej nie odstąpił.

Zmarł po wygłoszeniu referatu na jakimś zgromadzeniu polskich marksistów w Domu Chłopa – tam padł na zawał ostatniego dnia października 2003 roku.