Poniedziałki z doktorem S.L.

            KARTKI  PEŁNE  WDZIĘCZNOŚCI

             Bardzo bym chciała na tych kartkach utrwalić pamięć o niezwykłym lekarzu, profesorze doktorze Stefanie Lederze (1919-2003), któremu zawdzięczam wyrwanie mnie w młodości z sideł paskudnej nerwicy i ostrej klaustrofobii. Był to oczywisty spadek wojny, uniemożliwiający normalne funkcjonowanie, a niezwykle trudny do pozbycia się go.

Te wspomnienia są bardzo bogate. Dlatego dzielę je na siedem fragmentów i każdy przeznaczam na jeden dzień w tygodniu, żeby nikogo nie zamęczyć. Nazwałam to Poniedziałki z doktorem S.L. i w kolejne poniedziałki będę umieszczać epizody  z przebiegu dość niekonwencjonalnego leczenia, jakie mi pan doktor zaaplikował.    Pomyślałam, że może i dziś komuś się przydadzą jego rady? I może w ten sposób spłacę należny Doktorowi dług wdzięczności za całe lata troski i czuwania nade mną i wieloma innymi osobami dotkniętymi tą trudną do wyleczenia chorobą.

                         cz. 1.

            Doktor Leder był pionierem w dziedzinie leczenia nerwic. Kiedy go poznałam, był kierownikiem malutkiej placówki nazwanej Kliniką nerwic, a przyczepionej do Instytutu Neurologii na terenie wielkiego psychiatrycznego szpitala w Tworkach.  (Od roku 1970 poszerzona placówka mieści się na Sobieskiego w Warszawie.) Tu spędziłam trzy miesiące, tu zrozumiałam istotę choroby a także zaczęłam poznawać siebie samą, bo jedno z drugim miało ścisły związek; moja postawa życiowa jeszcze napędzała tę nieszczęsną nerwicę, której pierwotną przyczyną okazała się wojna.

            Zafundowały mi ją, jak to już napisałam wcześniej, spadające na Warszawę bomby pod koniec II wojny światowej. Miałam wtedy około czterech lat, a do dziś pamiętam jak w ciemnej piwnicy wyrywałam się Mamie spod pierzyny, którą nakrywała mnie całą razem z głową, żebym nie słyszała huku bomb. Wyrywałam się rozpaczliwie, ale ręce Mamy mocno trzymały tę pierzynę, a ja miałam wrażenie, że za moment się uduszę.

 Widocznie to i inne pełne lęku przeżycia w dzieciństwie w zamknięciu – (jak np. zagubienie w Grocie Łokietka, kiedy przewodniczka ze światłem skręciła wraz z grupą dzieci, a ja z koleżanką w parze, ale na końcu szeregu, znalazłyśmy się nagle w ciemności i czekałyśmy dosyć długo aż ktoś po nas przyjdzie ) zagnieździły się na stałe gdzieś w zakamarkach świadomości, bo kilkanaście lat później, w wieku dojrzewania, pojawiły się nagle niepojęte dla mnie lęki.

 Dopadały mnie w każdym ciasnym, ciemnym czy nazbyt ludnym pomieszczeniu. Lęki te stopniowo się nasilały, uniemożliwiając mi nie tylko przebywanie w salach wykładowych i kontynuację studiów, lecz wszędzie – w sklepie i w autobusie, a nawet we własnym mieszkaniu. Z nikim o tym nie mówiłam, bo bałam się, że wariuję i było mi wstyd się do tego przyznać.

Nie znałam wtedy słowa klaustrofobia ani nerwica. Nie wiedziałam, że straszne uczucie narastającej grozy, jak czekanie na jakiś wybuch wulkanu, trzęsienie ziemi, zarwanie się sufitu czy inny kataklizm, który jednak nie nadchodził, to chorobliwe napady fobii. 

 Nierozpoznana i nie leczona choroba odbierała mi sen, siły i chęć do życia, odsuwała też od ludzi. Kiedy sytuacja była już nie do zniesienia, zaczęłam przemyśliwać nad samobójstwem, bo innego wyjścia nie widziałam. Zwlekałam jedynie z uwagi na Mamę, bo było mi jej żal.

 Nieoczekiwanie z pomocą przyszła sesja egzaminacyjna pod koniec pierwszego roku studiów. Oto kiedy na egzaminie z historii starożytnej odmówiłam odpowiedzi, dopóki się nie otworzy drzwi za moimi plecami, bo – jak wytłumaczyłam  zaskoczonej w pierwszej chwili pani profesor – ja prawdopodobnie wariuję i nie znoszę zamkniętych drzwi, ona zorientowała się, że cierpię na klaustrofobię i powiedziała mi to.

Tak więc diagnozę poznałam nie w przychodni lecz na uczelni, w gabinecie prof. Bieżuńskiej – Małowist, która jako Żydówka miała za sobą ciężkie przejścia podczas wojny i podobno nawet ukrywała się w jakimś piecu. W każdym razie natychmiast zrozumiała, że się szamoczę z klaustrofobią. Wyjaśniła mi, że to taka choroba, zdejmując straszliwy lęk, że wariuję, wpisała tróję do indeksu bez dalszego pytania o nieszczęsne dzieje Regnum Partorum, (padłabym w przedbiegach!) i kazała jechać prosto z Krakowskiego Przedmieścia na Chełmską do doktora Zajączkowskiego z liścikiem polecającym.

Doktor Zajączkowski zaproponował elektrowstrząsy. Zlękłam się, odmówiłam. Wtedy, dzięki pomocy doktor Sawickiej z Drewnicy, koleżanki Mamy jeszcze z Wilna, trafiłam do kliniki doktora Ledera. 

                                                         — ***  —         

            Pierwsze spotkanie wypadło nie najlepiej. Byłam porażona: TWORKI! Ja miałam zostać pacjentką Tworek, które zawsze wszyscy kojarzyli  z wariatami!  I drzwi bez klamek! Tego tylko brakowało mi jeszcze do szczęścia!

Kiedy więc podszedł Doktor, byłam przerażona i chciałam jak najprędzej opuścić szpital. Doktor spokojnie przedstawił się i powiedział, że spróbuje mi pomóc, jeśli się zdecyduję na pozostanie. Wtedy z gardłem ściśniętym paniką, zdołałam tylko wykrztusić:

– Jak zamierza pan leczyć lęk przed zamknięciem w zamknięciu?

Natychmiast  wyjął z kieszeni fartucha specjalny kluczyk i podał mi go.

– Phosz  – powiedział, bo nie wymawiał „r” i czasem końcówek. – Zawsze może pani wyjść. 

I ten gest zdecydował; zostałam.

                                           c.d.n.