Poniedziałki z dr S.L.

Poniedziałek z doktorem S.L.

                                               Cz. 3

 I tak, raz powagą, a kiedy indziej kpiną, stopniowo udawało się doktorowi przeobrażać moją szczenięcą przemądrzałość i przesadną rozpacz w zdrowy rozsądek i postawę właściwą osobie dojrzałej. Ale to wszystko wymagało czasu.

             Na klaustrofobię trochę pomogła, a przynajmniej ją wyjaśniła, interpretacja dziecięcych przeżyć podczas wojny – dowiedziałam, że moja obecna choroba narodziła się dawno, w bombardowanym domu na Wspólnej. Że piwniczne przeżycie w dzieciństwie pozostawiło trwały ślad w mózgu: po latach wojenna groza odzywa się teraz lękiem w zamknięciu, bo następuje podświadome skojarzenie z tamtą piwnicą.

Jednak rozmowy na ten temat, choć przyniosły zrozumienie napadu lęków, przecież ich nie usunęły. Tu z pomocą przyszły leki. Następnie Doktor poszedł o krok dalej:  wymyślał mi rozmaite zajęcia, związane z koniecznością przebywania w jakimś zamknięciu przez określony czas.

 Na początek musiałam wysiedzieć trochę w bibliotece szpitalnej. Wyznaczał mi jakąś lekturę, (przy czym surowo zabraniał sięgać na półki po jakieś opracowania dotyczące zaburzeń nerwowych) i określony czas pracy nad nią – najpierw kwadrans, potem pół godziny. Oczywiście po uprzednim zażyciu leków, a przyjmowałam wtedy leki bardzo silne, działające jak siekiera, usypiające i otumaniające, jak meprobamat (zwany też miltownem) i suavitil; dziś już od dawna się takich nie stosuje. Mimo tych silnych uspokajaczy, cierpiałam w bibliotece potworne męki i nie mogłam się doczekać upływu zadanego czasu.

Kwadrans, tylko kwadrans… Ale czas ma to do siebie, że potrafi puchnąć i ciągnie się w nieskończoność, gdy nerwy napięte. Jak podczas trzęsienia ziemi, gdy jedna minuta trwa wieczność, jak mi opowiadała o tym we Włoszech Anna, która przeżyła silne trzęsienie ziemi w rejonie Friuli i była dotknięta do żywego moją reakcją, gdy kiedy od niej usłyszałam, że trwało minutę, powiedziałam głupio „tylko minutę?”.

Ogromnie bałam się powrotu na studia. Uważałam, że sobie nie dam rady, że to za trudne, że to po prostu niemożliwe. Doktor nie przeczył, dorzucał jeszcze fakt, że jestem przecież taka niezdolna i na koniec powiedział:

            – Ja na pani miejscu włożyłbym żałobę i cały czas chodził na czarno.

To był jego sposób na moje wyolbrzymianie trudności.

Kiedy opuściłam szpital, Doktor zamienił treningi biblioteczne, których i tak miałam dużo w wewnętrznej czytelni uniwersyteckiej, na kinowe i teatralne. W każdym tygodniu miałam obowiązek obejrzeć kilka filmów i jakiś spektakl teatralny, a potem je streścić i opowiedzieć o swojej reakcji na zamknięcie. A jeśli tego nie zrobię, to mogę się u niego nie pokazywać. Słowem, mój kochany Doktor uciekł się do szantażu

– Nie będę pani leczył – oznajmił – jeśli pani nie wróci na studia, jeśli pani nie będzie chodzić na wykłady i ćwiczenia,  do kina, do teatru itp.

 Była to swoista tyrania, a Doktor zamieniał się w despotę. Zadawał mi liczne trudne zadania i nigdy nie popuścił. Ile to razy, nieszczęsna, zamiast cieszyć się jak inni widzowie, dobrą sztuką teatralną, płakałam po cichu w kącie ciemnej widowni; płakały oczy a czasem też i moje palce, bo kiedy napadał mnie silny lęk, z palców wprost skapywały krople potu. Wtedy nienawidziłam Doktora, bo on mnie po prostu katował.

Te jego pomysły kosztowały mnie mnóstwo (podobno właśnie leczonych?)  nerwów i litry łez, ale rozumiałam, że jeśli tego wysiłku nie podejmę, nigdy nie wrócę do normalnego życia. Myślę, że nawet on, kochany i naprawdę współczujący lekarz, nie mógł wiedzieć jak potwornie się męczyłam, bo napad lęku trzeba odczuć na własnej skórze, inaczej się go nie zrozumie.

            Nie wiem też, czy zawsze pamiętał, jak czuje się człowiek po tych silnych lekach? I jak wymagać od takiej – dziś się mówi – „przymulonej” osoby kucia i stawania do egzaminu? Ja ciągle nie rozumiem, jak zdołałam skończyć studia,  zdać Bóg wie ile egzaminów z historii i zapamiętać tysiące dat i wydarzeń, będąc przez cały czas na prochach uspokajających? Zapisałam któregoś dnia w Dzienniku z czasu studiów:

             To może zbyt mocne słowo cierpienie, ale jakże to jest męczące, gdy już od rana zasypiam. Żyję jak nietrzeźwa, znowu jestem bliższa tego mojego drugiego ja, zamglonego, ukrytego gdzieś wewnątrz i drętwo bezmyślnego, aniżeli prawdziwej, żywej mojej osoby.

            Tylko raz jeden ciśnienie po leku spadło aż tak gwałtownie, że podczas egzaminu usnęłam. I jedynie dobroci kochanego profesora Herbsta zawdzięczam wtedy tróję w indeksie. Ale przecież podobne, choć nie tak gwałtowne spadki ciśnienia towarzyszyły mi przez wszystkie lata studiów i długo potem. Jak ogromnym wysiłkiem była nauka!  Sądzę, że Doktor wiedział, jaka to mordęga, tylko że gra się toczyła o całe dalsze życie i jeśli chciał wygranej dla mnie i dla siebie, musiał stawiać wysokie wymagania. Wtedy nie zawsze to rozumiałam.

            Napisałam, że tylko raz jeden ciśnienie po leku spadło aż tak, że zasnęłam i że dopadło to mnie, niestety, na egzaminie. Myślę, że warto to zdarzenie opisać szczegółowo.  (Wspomniałam wprawdzie o tym w swojej książce „Sztuka pisania nie tylko o sztuce”, ale przecież nie wszyscy ją czytali.)

            Otóż nakaz chodzenia do kina sprawił, że oglądałam dużo rozmaitych filmów i między innymi trafił mi się francuski film p.t. „Guendalina” . To imię głównej bohaterki filmu. Nic z tego filmu nie zapamiętałam, bo dla mnie najważniejszy, wprost odkrywczy był jeden jedyny epizod, kiedy to Guendalina daje swojemu chłopakowi przed egzaminem, którego on się boi, jakieś lekarstwo, dzięki któremu chłopca opuszcza trema a jednocześnie nie poraża go senność. I chłopak na filmie zdał, co miał zdać, bo wszystko pamiętał, a nie jak ja – pustka w głowie.

  Kiedy więc przed letnią sesją egzaminacyjną zjawiłam się na spowiedź u  Doktora, zastosowałam teraz ja szantaż: postawiłam żądanie, albo mi pan poda takie lekarstwo, jak Guendalina, albo nie przystępuję do sesji.

            Wiedziałam, że szantaż nie przystoi smarkatej pacjentce wobec lekarza, ale byłam zdesperowana. Normalnie studia szły mi dobrze, dawałam sobie radę, na egzaminach przegrywałam.

 Nie zapomnę jak Doktor się uśmiał, kiedy się dowiedział, że biorąc przez pomyłkę wywieszony w gablocie spis obowiązkowych lektur  na cały semestr, za zestaw tytułów do przeczytania już na najbliższe zajęcia, przerobiłam cały materiał w dwa tygodnie. Ponieważ było to na początku tego roku, kiedy to powróciłam na studia po urlopie dziekańskim, czułam się potwornie przygnieciona nawałem pracy i żaliłam się Doktorowi, że mam strasznie dużo pracy. Kiedy się okazało, że to była robota na pół roku, a ja ją wykonałam w dwa tygodnie, śmiał się do łez.

            – Dużo phacy, dużo phacy… – śmiał się – Ja myślę!

             Uważał, że sobie świetnie ze wszystkim poradzę, ale pozostawał problem zaniku pamięci na egzaminie. Pierwsza sesja po powrocie na studia, zimowa, skończyła się kompromitacją – zapomniałam nawet jak się nazywam i tylko starczyło mi rozumu, żeby podpowiedzieć doktorowi [wtedy jeszcze] H. Samsonowiczowi, że nazwisko musi być… zapisane w indeksie. Tym wyjaśnieniem doprowadziłam egzaminatora do białej gorączki; wściekły wpisał mi dwóję do indeksu i wyszedł z gabinetu, trzaskając drzwiami. (Dowiedziałam się potem, że akurat miał coś w rodzaju grypy i był rozdrażniony i beze mnie.)

            Teraz zbliżała się sesja letnia. Już wcześniej Doktor próbował mnie do niej przygotować swoją wspaniałą metodą kpin. Kiedy mówiłam, że obawiam się, że nie zdam, znowu obleję, Doktor pozornie uderzał w tę samą dudkę:

            – Oczywiście, kiedy profesor zobaczy, że ma przed sobą osobę aż tak niedorozwiniętą, wstawi zero i wyrzuci za drzwi. Ja zresztą dziwię się, skąd pani się wzięła na tych studiach, taka niezdolna …

            – Nie ma zera. Wstawi dwóję… – chlipałam i burczałam wściekła na to głupie gadanie.

            – No to dwóję. Ale wyrzuci. Jasne, że wyrzuci.

                                                   c.d.n.