WOKÓŁ GROBU CHRYSTUSA
Cz. 3
Tajemnica Całunu z Manoppello, 1
Dowiedziałam się o nim po raz pierwszy ze znakomitej książki niemieckiego dziennikarza Paula Badde „Boskie Oblicze” (Polwen 2006), którą czytałam z zapartym tchem. Polecam! Ten Całun to kolejna zagadka dla badaczy, a niezwykle twardy orzech do zgryzienia dla historyków sztuki. Chociaż, prawdę powiedziawszy, nie wiem, czy Całun z Manoppello istotnie należy do dziedziny ich badań? Wprawdzie jest to kolorowy obraz, konkretnie podobizna twarzy mężczyzny, ale bez odrobiny pigmentu, a przecież historyk sztuki stawia sobie pytanie kto, kiedy i jak określone dzieło namalował? Tu na żadne z tych pytań, stosując swoje narzędzia badawcze, odpowiedzi nie znajdzie. Tu mamy do czynienia z czymś niezwykle tajemniczym. Farb brak, podpisu obrazu i sygnatury autora, też brak. Natomiast okazuje się, że kiedy nałoży się kliszę z fotografią tego obrazu na fotografię Całunu Turyńskiego, rysy twarzy obu postaci nachodzą na siebie idealnie i wygląda na to, że to jest ta sama twarz, że to portret tego samego Człowieka, dla chrześcijan – Jezusa Chrystusa. Ale zacznijmy od początku.
Manoppello to mała miejscowość wśród wzgórz Abruzji, położona nad Adriatykiem, w odległości 170 km od Rzymu. Tuż za miasteczkiem, na wzgórzu wznosi się kościół pod wezwaniem Świętego Oblicza z przyległym klasztorem kapucynów. Właśnie tu od blisko 400 lat znajduje się chusta z obrazem twarzy, czczona jako Il Volto Santo Jezusa. Niewielki ten obraz, 24 x17 cm, długie lata wisiał w bocznej i mrocznej kaplicy, gdzie był prawie niewidoczny. Od 1923 roku oprawiony jak monstrancja stoi nad głównym ołtarzem na tle okna i też z tego powodu bywa nieczytelny. Jest to bowiem wizerunek na tkaninie cienkiej jak pajęczyna, która przepuszcza światło. Kiedy jednak zasłoni się światło z okna, z obrazu spoglądają na nas niezwykle uważnie oczy jak żywe w twarzy – szczerze mówiąc – brzydkiego mężczyzny.
[Fotografia Całunu z Manoppello]
Kiedy pierwszy raz pokazano mi zdjęcie tego Całunu, byłam zawiedziona, bo chociaż pamiętałam słowa Izajasza, że Nie miał On wdzięku ani też blasku, aby na Niego popatrzeć, ani wyglądu, by się nam podobał. (Iz. 53,2), to jednak Jezusa wyobrażałam sobie inaczej, jako wysokiego mężczyznę (według Całunu Turyńskiego mierzył 180 cm) o pociągłej twarzy z regularnymi rysami. A tu widzę pospolitą, owalną, jakby lekko obrzmiałą twarz w obramowaniu brązowo miedzianych włosów, z rzadką brodą, ze spuchniętym nosem, z lekko rozchylonymi ustami i widoczną linią zębów, też niezbyt pięknych, i z małymi kępkami krótkich wąsów po obu stronach ust.
Czyżby tak miał wyglądać Jezus?…
Pierwsze wrażenie było raczej przykre, zmieniło się jednak, kiedy dostałam w prezencie album z kilkudziesięcioma zdjęciami najrozmaitszych ujęć Całunu. Niemiłe wrażenie ustąpiło miejsca fascynacji – ta twarz się nieustannie zmienia! Przy czym niezwykle silne wrażenie robią oczy, bo to spojrzenie żywego człowieka, obecnego, a i rysy twarzy jakoś „pięknieją”.
Obraz jest umieszczony między dwiema szybami, widoczny z obu stron; awers i rewers są jednakowe. W kościele za ołtarzem są schodki, kiedy się na nich stanie i zasłoni sobą okno, można spojrzeć Jezusowi w oczy.
Pisze Paul Badde: „Kiedy tylko weszliśmy [z żoną] po ukrytych za ołtarzem schodkach i stanęliśmy bezpośrednio przed obrazem, zrobiłem szczegółowe zdjęcia każdego detalu. Nie mogłem nasycić oczu. Pierwszy raz jakiś obraz tak bardzo mnie poruszył. Miałem wrażenie, jakbym widział Go – i był przez Niego widziany – pierwszy raz w życiu.”(j.w., s. 36)
No, ale też autor tych słów pierwszy raz w życiu patrzył na oryginalny obraz „nie namalowany ręką ludzką”– acheiropoietos. To pewne, bo pod mikroskopem elektronicznym nie udało się dostrzec bodaj śladu pigmentu. Ciekawe, że w czarnych punkcikach źrenic włókna materiału pod mikroskopem wyglądają na osmalone, skurczone, jakby przypalone nici pod wpływem wysokiej temperatury. I jeszcze coś bardzo ważnego w badaniu dziejów tego obrazu: w dolnym prawym rogu odkryto kawałek kryształowego szkła.
Przez 400 lat ten dziwny obraz, czczony jedynie przez miejscową ludność jako Święte Oblicze – Il Volto Santo – nie przyciągał niczyjej uwagi. W 1923 roku przeniesiono go do ołtarza głównego, a w drugiej połowie XX wieku zaczęto się nim bliżej interesować. Badania trwają nadal i obecnie wydaje się, że jest to zaginiona na początku XVII wieku i z jakichś powodów starannie ukryta, najcenniejsza relikwia Watykanu: znana jako „Weronika”, chusta z odciśniętą twarzą Chrystusa, od tysiąca lat przechowywana w bazylice Św. Piotra.
Wspomina o niej papieska kronika Liber Pontificalis już w 763 roku, ale możliwe, że trafiła do Rzymu z Konstantynopola jeszcze wcześniej. Publicznie była pokazywana jako Całun Chrystusa od początku XIII wieku do XVII. Kiedy dokładnie zaginęła, w jakich okolicznościach, dlaczego została ukryta – nie udało się, jak dotąd, wyjaśnić.
Odkrycia Całunu z Manoppello dokonała siostra Blandina Paschalis Schlömer, (o której opowiem dalej), natomiast jego identyfikacji z „Weroniką”, dokonał o. Heinrich Pfeiffer S.J., zasłużony sindonolog. Wydaje się, że Paul Badde, który się aktywnie włączył w badania tego Całunu i współpracował z nimi obojgiem, znalazł dowód potwierdzający prawdziwość odkrycia o. Pfeiffera. Natrafił bowiem w Skarbcu św. Piotra na pusty relikwiarz z rozbitą kryształową szybą umieszczoną z obu stron tak, żeby zawartość można było oglądać z obu stron, a którego wewnętrzna konstrukcja mierzy 25×25 cm. Przypomnę, że chusta-Całun mierzy 24 x16 cm i że zachowała kawałek kryształowego szkła na powierzchni. Czy więc nie z tego właśnie relikwiarza została skradziona „Weronika” od 400 lat przechowywana w Manoppello?
Ale kto ją ukradł i dlaczego? Dawniej myślałam, jak wielu badaczy, że mogło się to stać podczas krwawego Sacco di Roma w 1527 roku, kiedy niemieccy najeźdźcy z armii Karola V, żołnierze prymitywni, a w dużej mierze protestanci, palili i bezcześcili relikwie. Nie znałam wtedy zapisów źródłowych potwierdzających istnienie „Weroniki” jeszcze kilkadziesiąt lat po tym najeździe. Teraz przypuszczam, że słuszne może być domniemanie, jakoby została skradziona w 1608 roku, kiedy to papież Paweł V, kontynuując przebudowę bazyliki św. Piotra, nakazał wyburzyć pięknie zdobioną Kaplicę św. Weroniki, aby następnie wszystkie relikwie zgromadzić w jednym miejscu. Niszczycielskie, w pewnym sensie, plany papieża napotykały ogromny opór tak wśród duchowieństwa, jak i wśród wiernych. Kiedy pisałam swoją książkę o Rzymie i opisywałam dzieje budowy i rozbudowy bazyliki św. Piotra, a następnie jej bogatego wystroju w dobie baroku, nic nie wiedziałam, że te wielkie roboty spotykały się z takim sprzeciwem. Autorzy opracowań jakoś o tym nie piszą. Tymczasem, ponieważ podczas przebudowy niszczono wiele pięknych fragmentów architektonicznych, cudownych starych kaplic z dekoracjami w mozaice, (na których ocalone szczątki można czasem natrafić w rzymskich kościołach), ludzie gorąco protestowali. Nie wykluczone, że w tym klimacie oporów wobec zburzenia kaplicy z „Weroniką”, jakiś przeciwnik zmian, kto wie, może nawet dygnitarz duchowny, mający łatwy dostęp do relikwii, wykradł ją i wywiózł w bezpieczne miejsce. A musiał ją starannie ukryć, żeby chronić własną skórę. Ciche, położone na uboczu Manoppello, było kryjówką idealną. A na Watykanie prawdziwą „Weronikę” zastąpiono innym obrazem, nigdy się do tej zamiany nie przyznając.
c.d.n.