Szkic biograficzno-medyczny kolejnego kompozytora na podstawie książki doktora Antona Neumayra „Muzyka i cierpienie”, Felberg 2002
Poruszająca do głębi głuchota Beethovena – pisze Autor-lekarz – usunęła w cień inne przewlekłe schorzenia z którymi artysta zmagał się od młodości i które nawet bardziej niż utrata słuchu dawały mu się we znaki, zarówno pod względem fizycznym jak i psychicznym, poważnie utrudniając pracę twórczą. Obok schorzenia wątroby, które dotknęło go pod koniec życia, były to uporczywe, powtarzające się dolegliwości jelitowe.
Lektura Neumayra budzi zdumienie, ponieważ ukazuje Beethovena jako męczennika swego organizmu zarazem siłacza psychicznego, który zdołał pokonać swój tak bardzo schorowany organizm, by stworzyć arcydzieła muzyczne. Autor książki z dociekliwością historyka przestudiował całe życie swojego bohatera i pokazał nam gorzką prawdę jego twórczych dni.
Ludwig van Beethoven urodził się 16 grudnia 1770 r. w Bonn. Jako syn i wnuk muzyków przyniósł na świat nie tylko odpowiednie geny, lecz nadto swój nieprzeciętny talent. Nic więc dziwnego, że od czwartego roku życia muzyka stała się moim głównym zajęciem – jak sam po latach wyznał.
Jego pierwszym nauczycielem był ojciec. Krążą ponure opowieści jak to Johann Beethoven przy okazji tej nauki znęcał się nad małym Ludwikiem, budząc go po nocach i biciem każąc ćwiczyć na fortepianie. Trudno orzec, ile w tym prawdy. Myślę, że gdyby to było aż tak straszne, to dziecko by znienawidziło i ojca, i fortepian, i muzykę, tymczasem choć ojca wielkim uczuciem nie darzył, bo wspominał serdecznie tylko matkę, to przecież muzyka była dla niego całym światem.
Kiedy był już trochę starszy, trafił do znakomitego nauczyciela, Christiego Gottloba Neefe, który dostrzegł geniusz chłopca i wziął go pod opiekę. Ponieważ Neefe był członkiem orkiestry księcia elektora, wprowadził do niej Ludwika jako klawesynistę w wieku zaledwie dwunastu lat, prorokując głośno, że oto pojawił się przyszły Mozart.
Rodzina Beethovenów, dziadkowie, rodzice i dwaj młodsi bracia, mieszkali w Bonn w domu piekarza nazwiskiem Fischer. Otóż syn tego piekarza, Gottfried Fischer, pozostawił wspomnienia w których tak opisał 13-letniego, najmłodszego członka książęcej kapeli: „przysadzisty, o krępej, niemal niezgrabnej sylwetce, o szerokich barach, krótkiej szyi i grubej głowie z pękatym nosem i ziemistą cerą; chodził stale trochę przygarbiony”.
Jak widać, nie należał Ludwik do młodzieńców urodziwych, ale był genialny i kiedy grał, od małego pokazywał nieprawdopodobną wirtuozerię. Jego talent nie uszedł uwadze arcyksięcia Maximiliana Franciszka, który w 1787 roku udzielił chłopcu zgodę na wyjazd do Wiednia w celu pogłębienia studiów muzycznych. Niestety, los właśnie wtedy uderzył w matkę Ludwika, która – zaledwie czterdziestoletnia – konała na suchoty. Dlatego już po dwóch tygodniach ojciec wezwał syna do powrotu.
Ludwik zdołał jednak spełnić swoje wielkie marzenie: został przedstawiony Mozartowi, swemu ideałowi muzycznemu. Mozart, zajęty akurat pisaniem opery „Don Giovanni”, początkowo dosyć niecierpliwie go wysłuchał, jednak zachwycony improwizacją na zadany przez siebie temat, powiedział do przyjaciół, by mieli na Ludwika baczenie, bo jeszcze kiedyś będzie o nim głośno w świecie. Natomiast Beethovena to spotkanie raczej rozczarowało.
Powrócił do Bonn do umierającej matki, następnie uczestniczył w pogrzebie i wkrótce gwałtownie dorósł: ojciec tak pił, że Ludwik musiał pomagać finansowo w utrzymaniu domu, w którym miał troje młodszego rodzeństwa, i nieraz ratować pijanego ojca, by nie wpadł w ręce policji. Wkrótce przeżył też kolejną tragedię, bo zmarła półtoraroczna jego ukochana siostrzyczka. Popadł w melancholię, jak wtedy nazywano depresję.
Wielką podporą w tych latach był dla niego dom von Breuningów, w którym odnalazł istną „rodzinę zastępczą”. Byli to ludzie wysoko ustawieni społecznie i dobrze sytuowani, u których gromadziła się cała elita bońska, a Bonn w drugiej połowie XVIII wieku było ważnym centrum kultury. Beethoven, który wykształcenie miał bardzo skromne, przysłuchując się dyskusjom ludzi uczonych, wiele skorzystał intelektualnie i stał się gorącym miłośnikiem książek. Skorzystał także w sensie rozsławienia własnej osoby, jako znakomitego wirtuoza i kompozytora. Jego nazwisko poszło w świat i to od razu trafiło aż do samego tronu cesarza, jako że skomponował wtedy kantatę na śmierć cesarza Józefa II i na koronację jego następcy, Leopolda II. Został też nauczycielem muzyki arcyksięcia Rudolfa Habsburga.
W 1792 roku miał niezwykłą okazję zaprezentować obie te kantaty samemu Haydnowi, który przejazdem bawił w Bonn. Wybitny muzyk, oczarowany występem młodzieńca, nakłonił arcyksięcia do ponownego wysłania Ludwika do Wiednia, gdzie obiecał sam przejąć nad nim pieczę.
I w listopadzie tegoż roku, z rocznym stypendium w kieszeni, Beethoven opuścił miasto nad Renem, by osiąść w mieście nad Dunajem.
Na początku zamieszkał w skromnej izbie na poddaszu, ale jego niezwykłe występy spowodowały taki rozgłos, że wkrótce sam książę Karl Lichnovsky zaprosił Ludwika na stałe do swego pałacu.
Młody kompozytor uczył się najpierw u Haydna, potem u innych nauczycieli i wreszcie u Salieriego (bohatera pozbawionej podstaw, czarnej legendy wokół śmierci Mozarta.) Dużo komponował; te pierwsze lata wiedeńskie, (bo nie skończyło się na rocznym pobycie) były owocne muzycznie i w miarę szczęśliwe zdrowotnie. Ale dobrostan nie trwał długo.
c.d.n.