Ale najciekawsi są tu ludzie

                                Najciekawsi jednak są tu ludzie     

                                    Wspomnienia z Neapolu, cz. 3

            Początkowo wpisałam tu tylko zapiski z impresjami z miasta, teraz chcę dopisać także dalsze,  bo – jak zanotowałam wtedy w Dzienniku – najciekawsi jednak są tu ludzie – i  kilka dalszych stron zapełniłam obserwacjami ludzi, z którymi się tam zetknęłam.  

            Najpierw jednak parę słów wyjaśnienia. W latach 70-ych w Neapolu działała głośna już w całych Włoszech (i nie tylko!) uzdrowicielka, Nora Valente. U nas uzdrawiał Anglik, Clive Harris, a w Neapolu – signora Valente. Miała szczególnie wielkie osiągnięcia w leczeniu dzieci, więc zjeżdżali do niej głównie rodzice z tymi dziećmi, którym lekarze pomóc już nie mogli. Trzeba było się do niej zgłosić telefonicznie i zarezerwować miejsce na 10-dniowy pobyt we wspólnym, specjalnie wyznaczonym hotelu. Dwa razy dziennie busik zabierał grupę chorych z tego hotelu do domu pani Valente na zabiegi, po czym  odwoził ich na miejsce. Nie wiem dlaczego te dzieci, które nie mogły chodzić, rodzice nosili na rękach a nie wozili na wózkach – może właśnie z powodu tego busiku, bo wózki by się nie pomieściły w busiku?  

            Jeśli chodzi o mnie,  znalazłam się tam przypadkiem jako osoba towarzysząca znajomej z Rzymu, chorej dorosłej, lecz nie o niej chcę opowiedzieć. Moją uwagę zwrócili włoscy rodzice ciężko upośledzonych dzieci. Oto zapiski z tamtego pobytu.

A ileż tu jest tych dzieci i jakie rozmaite choroby! Są takie, które przyjechały w ramionach rodziców, bo nie chodzą. Są chodzące, ale opóźnione w rozwoju, są niewidome. Ze wzruszeniem obserwuję nieskończoną cierpliwość i oddanie tych rodziców. Mój podziw i uznanie budzą zwłaszcza ojcowie dźwigający na rękach kalekie dzieci, niekiedy już wyrośnięte i bardzo ciężkie. Są tacy pogodni, uśmiechnięci, sprawiają wrażenie, jakby żartowali z choroby, walczyli z nią z uśmiechem na ustach. A łzy rozpaczy chowają głęboko tylko dla siebie.

            Oto dziesięcioletni Stefano.

Śliczny, bystry chłopczyk, gdy siedzi przy stole nikt się nie domyśli, że buciki ma obwiązane podwiązkami i przyczepione do ubrania, żeby nie spadły, bo nóżki ma porażone. Są, ale nie może ich używać, korzysta z nóg ojca. Nie może sam przysunąć krzesełka do stołu. A ojciec, młody przystojny mężczyzna, z szerokim uśmiechem, schludny i elegancki w swoim popielatym garniturze i bordowym pulowerze, zawsze pogodny, żartujący z synkiem, dzięki temu także uśmiechniętym. Ojciec jest dumny z postępów Stefano w nauce, z jego ukochania książek. Nie widać cienia goryczy, ani żenady czy melancholii. To raczej Stefano częściej bywa zadumany.  

Ten chłopiec ma piękne ciemne oczy pełne blasku, ciemne brwi i długie rzęsy. Kiedy się uśmiecha,  widać dołeczki w policzkach. Jest szalenie miły, grzeczny, po prostu urocze i piękne dziecko.

             […] Dziś przy kolacji przysiadł się do mnie jego ojciec, ten elegancki pan z uśmiechem dźwigający synka, który waży 28 kg. Powiedział mi, że od czterech lat postępował zanik mięśni w nogach, a całkiem synek stracił w nich władzę zeszłego roku na Boże Narodzenie – serce mi się ścisnęło; cóż za straszny prezent  od św. Mikołaja…

            Opowiadał, że zanik mięśni obejmuje nie tylko nogi i ramiona, lecz stopniowo także inne mięśnie, wszystkie. Chłopiec będzie za jakiś czas niczym lalka, z którą można zrobić, co się chce – i mówiąc to, ojciec Stefana ma oczy pełne łez, choć nie pozwala im popłynąć.

            Dziecko miało cztery lata, kiedy spostrzegli, że inaczej chodzi po schodach, podnosi tylko jedną nóżkę. Zaczęło się krążenie po lekarzach, badania, kliniki. Pobrano próbkę mięśni, przebadano też całą rodzinę. Stwierdzono atrofię mięśni. Niente da fare – nic się nie da zrobić, przyczyna nieznana. Zmienili tylko mieszkanie na większe i pozbawione schodów.

W tym czasie przyszedł na świat drugi synek, Francesco. Ma teraz pięć lat, jest zdrowy, silny i bystry. Pomaga bratu położyć się do łóżka, układa mu nogi, lewą rękę – bo prawa jest jeszcze czynna – okrywa go w pościeli. Wszyscy się bardzo kochają. Mama jest z natury bardzo pogodna i żywa. A w każdą niedzielę papa zabiera całą rodzinkę i odbywają daleką podróż, przynajmniej 200 km. Raz ich zawiózł aż do Portugalii. Wszystko robią dla tego dziecka, myślą o kupnie większego samochodu.

Patrzę na Stefanka z zachwytem i smutkiem w sercu. To niezwykle urodziwe i sympatyczne dziecko. Jego wielkie czarne oczy promieniują dobrocią, łagodnością, śmieją się do ojca. A przecież utracił zaledwie poznany smak życia –bieganie, zabawy, niezależność. Teraz papa go nosi po  mieście, byli dwa razy w Zoo w Neapolu.

Spytałam, czy syn sobie zdaje sprawę ze swojej postępującej choroby? Powiedział, że chyba jeszcze nie, ale kiedyś powiedział, papo, zawieź mnie do Neapolu, bo jeśli nie to … –  i tu, zawsze uśmiechnięty mężczyzna, rozpłakał się i nie dokończył zdania. Pochylił głowę, ukrył łzy i zamilkł. Nie za bardzo wierzy w dobre skutki obecnej kuracji, choć po pierwszej wizycie synek podnosił porażoną już lewą rękę wysoko, ponad głowę, ale teraz już nie podnosi. Dopiero teraz zauważyłam, że Stefano nigdy nie rusza ramionami, nie wkłada sobie sam czapeczki na głowę, ani nie wyciera nosa… Tylko prawa ręka jeszcze trochę działa.           

             Chłopiec ma dziwnie niski, tubalny głos. Na ogół bardzo cierpliwie znosi oddalenie się ojca, ale czasem woła nagle prawie basem: Paa! – i tata natychmiast się zjawia z gotową już chustką do nosa. Bo trzeba wytrzeć nos. 

            Dziś wieczorem Stefano czytał mi bajkę Andersena o kominiarczyku i pastereczce, ale trudno mi było się skupić na bajce. Co za niezwykłe dziecko – myślałam – nie skarży się, nie marudzi, nie biadoli, nie wyżywa się na innych… Jak będzie ciężko rodzicom i bratu rozstać się z takim dzieckiem. A tak się to musi skończyć.

c.d.n.