Blaski i cienie publikacji książki

cz. 3 i ostatnia

      
      Wymienione powyżej przykłady dotyczą zaledwie pierwszych 70 stron książki. A stron  jest  ponad 300. Dalsze genialne propozycje zmian ze strony pani redaktorki się nie zachowały, nie miałam cierpliwości ich wypisywać.  Myślę jednak, że już tych cytowanych powyżej wystarczy, by postawić pytanie: czy po takiej interwencji, przygotowywana do druku książka nadal jest pióra Bożeny Fabiani?

        Miałam wtedy (na szczęście!) wspomnianą wyżej mądrą i życzliwą panią na stanowisku wydawcy, która – jak już pisałam – wymieniła mi redaktorkę. Ale ile to kosztowało pracy i nerwów!

       Jeśli Czytelnik po tym wpisie pomyśli, że kłopoty pisarza sprowadzają się jedynie do utarczek redakcyjnych, to muszę go wyprowadzić z błędu. Przy narodzinach książki pojawia się jeszcze wiele innych trudności, które również kładą się cieniem i mącą radość autorki. Np. utarczki z przedstawicielami działu  marketingu, którzy zawsze wszystko wiedzą lepiej, a głównie jak powinien brzmieć tytuł książki popularno-naukowej i jaka powinna być okładka, bo autorka „nie wyczuwa rynku”. I potrafią odrzucić proponowane, a bliskie sercu tytuły, i kilka kolejnych okładek, choćby nie wiem jak ślicznych. Argument? Czytelnik  już z okładki musi wiedzieć o czym jest książka.  

       Tak więc w książce o Rzymie na okładce musi być bazylika Św. Piotra albo Koloseum. Kiedy zaproponowaliśmy z grafikiem jego niezwykłe zdjęcie pięknego obrazu Madonny za kratami oddzielającymi część klasztorną od kościoła, czy cudowne ujęcia z katakumb, czy fragment miasta ze słynną piramidą za Bramą św. Pawła – bo tych projektów Zbyszek zrobił chyba z osiem, wszystkie odrzucili. Bo to „nic nie mówi”. Rozumiem, że im to nic nie mówi, ale ja, popularyzatorka, chciałam uciec od banału, poszerzyć nieco wiedzę odbiorcy książki o Rzymie, sprawić, żeby i piramida zaczęła coś czytelnikom mówić. No, ale się nie udało. Szczęśliwie mój niezawodny grafik wynalazł XVIII wieczny obraz z bazyliką Św. Piotra i udało się w pewnej mierze uniknąć banału.

        Są też kłopoty z ilustracjami wewnątrz książki, bo np. pewna bardzo ważna osoba spytała:

 – „A właściwie po co w malarstwie reprodukcje kolorowe? Przecież wystarczą czarno-białe.” I choć już samo pytanie wydawało się absurdalne, takie właśnie, czarno białe reprodukcje trafiły wtedy do „Antyku w malarstwie”. Czytelnicy byli zdegustowani, a ja – bezsilna.          Na koniec smutne stwierdzenie, że chociaż pasja pisarska wsparta talentem jest czymś wspaniałym, honoraria autorskie są żenująco niskie. A ponieważ książki popularnonaukowe mają nakłady bardzo małe, pisarstwo poważne pozostaje  hobby, bez którego żyć trudno, lecz z którego wyżyć nie sposób.