Historia prawdziwa

                               „MAJA KRASAWICA”

            Zatytułowałam to zdarzenie po rosyjsku, bo bohaterem tej opowieści jest radziecki żołnierz, uczestnik II wojny światowej.

Było to latem 1941 roku, już po najeździe Niemców na Rosję (wkroczyli 22 czerwca 1941 roku). Ciepły wieczór w Wilnie. W Zaułku Ostrobramskim ze sklepu jubilera kolejno wymykają się uczestnicy zebrania konspiracyjnego. Zostaje ostatni, siostrzeniec właścicielki, pani Montwiłło, i ona. Kiedy młody człowiek chce wyjść,  nagle w drzwiach staje radziecki żołnierz. Konspirator błyskawicznie skrył się w głębi, za kotarą. Pani zdrętwiała.

Żołnierz zapytał panią Montwiłło, czy są sami?

– Tak – odparła. – Właśnie miałam zamykać sklep.

– Ale ja, pani, mam do was prośbę – powiedział po rosyjsku i wyglądał na zakłopotanego. Zwracał się do niej per barysznia, nie mówił grażdanko. Był bardzo młody, jeszcze  chłopak.

Pani M. zdziwiła się, ale odetchnęła – zrozumiała, że nie zanosi się na żadne aresztowanie.

– Bo ja, pani, był na froncie fińskim – zaczął swoją historię przybysz. Mówił po rosyjsku, ale mieszał czasem polskie słowa.

– Była ostra zima, straszny mróz, śniegi. 24 grudnia 1939 r., kiedy  my ich atakowali,   ja został postrzelony z drzewa,  i upadł w śnieg. Straciłem przytomność i został się sam. Wtedy ja zobaczył śliczną dziewczynę, taką jasną, i ona mnie powiedziała, żebym nie spał, żebym wstał i szedł dalej.

I ja, pani, ocknął się i pomalutku ruszył, ale ja strasznie krwawił i niedługo znowu upadł w śnieg. Tak ona mnie znowu pokazała się i kazała iść, nie zasypiać.

I ja jejo posłuchał i wstał, i trochu szedł, no, ale znowu upadł. I ona wtedy pokazała się cała w złotym świetle, taka piękna, taka piękna i powiedziała:

– Wytrzymaj, eto już pobliże, idi!

I ja , pani, doczołgał się do świateł. Trafił do chaty Finów. Oni siadali do stołu, bo to u nich było wielkie święto.

– Trafił pan na wieczerzę wigilijną – wtrąciła pani M.

– Tak, pani. I oni mnie nie zabili, a obmyli rany i dali jeść. Ja pani u nich był aż trzy miesiące, aż mógł znowu chodzić. I wrócił do swoich, a że Germańcy napadli na nas, tak nasi znowu wzięli mnie do armii. I ja, pani, trafił do Wilna.

I idę ja dziś tą uliczką, podnoszę głowę i – tu załamał mu się głos – co ja widzę? Pani, eto maja krasawica! To jej oczy, to jej twarz!

            – Kto? – spytała pani M., udając, że nie wie, o kim chłopak mówi.

– Jak kto? Wot eta na ikonie nad bramą!

– Matka Boska Ostrobramska?

– Ja nie znaju, pani, jak wy ją nazywacie, ale to ona, maja krasawica, to ona mi życie ocaliła – i żołnierz pociągnął podejrzanie nosem. – Ja pani mam taką prośbę, weźcie ode mnie te wszystkie pieniądze – i tu wysypał na ladę jakieś ruble – i zapalcie jej ode mnie tyle świeczek, ile tylko się da. Ja w mundurze, ja nie mogę sam tego zrobić, no wy, pani, możecie.

Podziękował i szybko wyszedł.

Pani Montwiłło z wszelką pewnością świeczki Madonnie postawiła, a mnie tę historię opowiedział w latach 60-ych doktor Stanisław Wawrzyńczyk, absolwent medycyny w Wilnie i kolega z wileńskiej konspiracji siostrzeńca pani Montwiłło.  Bo obydwaj trafili do sowieckiego więzienia w Grodnie, gdzie dzielili jedną celę i zanim pana doktora wywieźli na białe niedźwiedzie, (skąd szczęśliwie po wielu latach powrócił), kolega opowiedział mu to niezwykłe zdarzenie. Co się z  kolegą stało, zapewne też trafił na zesłanie – nie wiem, bo nie spytałam o to pana doktora. Nic też nie wiadomo, jak się potoczyły losy młodego Rosjanina, wychowanego na ateistę, a nawróconego w tak niezwykłych okolicznościach.