Moja Wielka Sobota A.D. 1967

Część 1

 Historię tę opisałam już w książce Sztuka pisania nie tylko o sztuce, ale przecież nie wszyscy czytelnicy bloga czytali wszystkie moje książki. Dlatego ośmielam się przytoczyć ją tutaj ponownie.

Wydarzyło się to w pierwszych miesiącach mej pracy w Muzeum Narodowym. Zbliżała się Wielkanoc. Właśnie wróciłam do pracy po zwolnieniu na grypę, a teraz z kolei na zwolnienie poszła chora szefowa. Zostałam w pracowni sama.

 O wolnych sobotach nikomu się jeszcze wtedy w PRL nie śniło, więc i w Wielką Sobotę przyszłam do pracy, jak zwykle. Na portierni podpisałam listę i przeczytałam wielki afisz z ogłoszeniem

                        DZIŚ WSZYSCY PRACUJEMY NORMALNIE

            Byłam jeszcze bardzo młoda i bardzo naiwna, i ogłoszenia służbowe traktowałam poważnie. Poza tym, były to moje pierwsze święta w muzeum, a nikt z kolegów nie był łaskaw zdradzić mi tajemnicy poliszynela, jak się tu je obchodzi. Wzięłam więc swoje klucze i ruszyłam w głąb gmachu, na pierwsze piętro, do pracowni na tyłach Galerii Malarstwa Polskiego.

            A ponieważ pisałam właśnie sprawozdanie na seminarium doktorskie, wzięłam się raźno do pracy i szybko znalazłam w wieku XVII. Przeszłość ma dziwną moc, jeśli się człowiek jej podda, przepada z kretesem, przenosi się w inne czasy, staje się swego rodzaju płetwonurkiem, zapomina o bożym świecie.

            Wypłynęłam na powierzchnię około godziny pierwszej. Zrobiło mi się głupio, że być może z mego powodu woźne pracujące na galerii nie mogą wyjść do domu, a przecież jutro święta, to mają co robić. Chwyciłam za telefon, żeby zapytać koleżankę ze starożytności, czy nie powinnam jednak, mimo ogłoszenia,  już wyjść?

            I zamarłam… telefon był wyłączony.

            Wybiegłam na galerię w poszukiwaniu woźnej – pusto, przeraźliwie cicho. Zaczęłam wołać znajome kobiety po imieniu, cisza. Zajrzałam do pakamery, gdzie się nieraz chowały – nikogo.

            Podeszłam do drzwi prowadzących na podest – zamknięte i zaplombowane. Nogi się pode mną ugięły. Zrozumiałam, że zostałam zamknięta.

            Nie znałam jeszcze dobrze budynku. Poruszałam się zawsze tym samym traktem: od portierni przez dział średniowiecza na parterze do holu, a następnie po schodach na piętro i po lewej stronie do Galerii malarstwa polskiego, a tam na tyłach, do pracowni zwanej Ośrodkiem Portretu Polskiego. I tylko ten jeden trakt dobrze znałam. Ponieważ okno naszej pracowni było umieszczone wysoko nad głową, a dostęp do niego zastawiony obrazami i meblami, nie wiedziałam nawet na którą stronę wychodzi. Widziałam przez nie tylko obłoki na niebie. Bo pierwsza myśl, że skoro drzwi zostały zaplombowane, to trzeba szukać wyjścia przez okno.

                   

            Wróciłam na galerię, tam szukać dostępnego okna. Okazało się jednak, że wszystkie okna znajdują się wysoko ponad moją głową, poza tym mają  bardzo wąskie parapety, a na dodatek były świeżo po malowaniu i wyglądały na sklejone farbą.

Zaczęłam się rozglądać za jakimś stołkiem, czy dwoma, żeby wdrapać się jednak na ten parapet i chociaż zobaczyć, gdzie jestem. Znalazłam dwa stołki woźnych i spróbowałam postawić jeden na drugim – niestety; miały rozszerzające się ku dołowi nogi i stołek drugi zsuwał się na ten pierwszy.

            Pobiegłam znowu w stronę drzwi. Nasłuchiwałam. Ufałam, że na portierni zauważą brak kluczy i ktoś zaraz po mnie przyjdzie. Ale złowroga cisza pozwalała mi tylko słyszeć skrzypiący od czasu do czasu parkiet i głośne bicie własnego serca.  Byłam przerażona.  

            Największy lęk dotyczył mamy. Co się stanie, kiedy mnie nie będzie na świątecznym śniadaniu? Kiedy nie wrócę na noc do domu? Kiedy mnie nie znajdzie w żadnym szpitalu ani na milicji? Dostanie zawału!

Chodziłam po galerii jak pantera w klatce i powtarzałam głośno, że muszę stąd wyjść, musze stąd wyjść…  Ale jak? Którędy?

            Już nacisnęłam wszystkie guziki alarmowe – nieczynne.

             W pewnej chwili wzrok mój padł na sygnał przeciwpożarowy. Krążek szklany w ścianie z czarnym guzikiem w środku. Przeczytałam:

            W razie pożaru stłuc szkło, nacisnąć guzik

            Nacisnąć? Bałam się, wiedziałam, że za fałszywy sygnał mogę mieć nieprzyjemności, ale życie mamy było ważniejsze. Przecież ja tu będę siedzieć od soboty do wtorku! Bo zawsze, w całej Europie, w poniedziałki muzea są nieczynne, tym bardziej w Wielkanoc. Bez prądu – bo na noc w muzeum wyłączano prąd – więc noce po ciemku, w zimnie, bez ogrzewania, bez jedzenia, w towarzystwie rozbestwionych myszy – zasłabnę, nie wytrzymam tyle dni.

            Wróciłam do pracowni, wzięłam swój pęk kluczy, odsunęłam się na bezpieczną odległość i buch! Stłukłam szkło i nacisnęłam guzik.

            Wróciłam do pracowni i tam wlazłam na krzesło i na parapet. Zobaczyłam, że okno wychodzi na dziedziniec Muzeum Wojska Polskiego i dalej wiadukt Poniatowskiego. No, to powinnam usłyszeć wozy straży pożarnej. Ale… nie usłyszałam.

            Cisza. Ciągle cisza. Znaczy, że alarm przeciwpożarowy też nieczynny…

            Na domiar złego wiadukt Poniatowskiego był akurat w remoncie i mimo Wielkiej Soboty robotnicy się krzątali, a ogromne wiertarki wywoływały szalony hałas. Ruch pieszy był wstrzymany, tylko tramwaje jeździły. Więc nawet gdybym z okna krzyczała i tak nikt by mnie nie usłyszał. Czarna rozpacz.

Moje napięcie rosło. Miałam rozpaloną twarz, policzki mi gorzały, serce waliło jak młotem, w oczach migotało. Z każdą chwilą szansa wydostania się malała, dzień był jeszcze krótki, Wielkanoc wypadała w marcu, o godzinie 17-ej robiło się już szaro. Wkrótce będę pogrążona w ciemności…

Znowu wybiegłam na galerię i do dwuskrzydłowych drzwi, rozhuśtałam je tak, że tynk po bokach się posypał, myślałam, że może ktoś tam na dole usłyszy to szarpanie, albo że drzwi puszczą. Nawet nie pamiętałam, że na dole jest krata żelazna na łańcuchy, więc nawet jak jedne drzwi puszczą, to krata na pewno nie.

Po pewnym czasie znalazłam klucz od drzwi z naszego przedpokoju na boczną klatkę schodową, za ścianą naszej pracowni. Zbiegłam nią najniżej jak się dało. Drzwi do piwnicy stały otworem – wreszcie otwarte drzwi. Wbiegłam w ciemność piwnicy i… natychmiast się wycofałam. Nie miałam pojęcia, dokąd ten korytarz prowadzi, a jeśli zabłądzę? 

 Wiedziałam, że wyjście z piwnicy jest pod portiernią, ale tam z kolei drzwi mogłyby być, i z pewnością były, zamknięte. A jeśli nie potrafię znaleźć drogi powrotnej po ciemku do pracowni? Muszę dodać, że zupełnie nie mam orientacji przestrzennej, łatwo gubię się w lesie, taka się urodziłam, z jakąś wadą w głowie.

                                    C.D.N.