Moja Wielka Sobota cz. 2

Tak więc podziemia odpadły.

Zbliżała się godzina piąta, zmierzchało.

Wracając na górę, zauważyłam na klatce schodowej okno. Inne niż wszystkie – sięgało niemal posadzki, z szerokim parapetem zastawionym gotycką rzeźbą drewnianą przeznaczoną do konserwacji.

            Odsunęłam wszystko na tyle, żeby móc stanąć na parapecie i otworzyłam okno. Powiało zimnym powietrzem na moje rozpalone policzki, a dopiero co wyszłam z grypy i jeszcze chrypiałam i chrychałam. Pobiegłam więc na górę po jesionkę i szalik, wróciłam na parapet i zaczęłam krzyczeć o pomoc.

            Okno, podobnie jak w pracowni, wychodziło na dziedziniec Muzeum Wojska Polskiego, ale było znacznie bliżej ziemi. Nasze pierwsze piętro było bardzo wysokie. Na dziedzińcu nikogo nie było i nie miałam wielkiej nadziei, że ktoś mnie usłyszy, ale to była jedyna możliwość nawiązania jakiegoś kontaktu ze światem zewnętrznym. Myślałam też, żeby wyskoczyć, bo pode mną widziałam dach baraku, więc nie zdawało mi się to bardzo niebezpieczne, a potem mogłam zejść na ziemię zewnętrznymi schodami przy tym baraku. Ale co dalej? Żelazna brama zamykała dziedziniec od ulicy…

            Żeby się nie nałykać zimnego powietrza, uchylałam tylko okno, krzyczałam:

– RATUNKU! Pomocy! – i zamykałam szybko okno. A po kilku wołaniach biegłam na górę na galerię, żeby sprawdzić, czy może ktoś po mnie przyszedł.

            W końcu przyszli! Co za ulga! Dwóch strażników w zupełnym milczeniu wolno szło ku mnie od strony drzwi. Mieli na sobie jakieś dziwne ubrania.

            – Nareszcie! Zawołałam. – Jak długo można czekać? Ale – zaskoczona patrzyłam na ich stroje – dlaczego jesteście poprzebierani? Przecież to Wielka Sobota, nie karnawał?

            Nie odpowiedzieli i ciągle idąc, nie zbliżyli się ani o metr. Przyjrzałam się im bliżej: byli… namalowani. Tuż przy drzwiach wejściowych wisiał duży obraz z portretem dwóch braci Potockich  w całej postaci, jakby kroczących.

            Krew tak mocno mi pulsowała w oczach, że obrazy zdawały się poruszać. Przeraziłam się – jeśli po kilku godzinach mam zwidy, co będzie w nocy? A jutro i pojutrze?

            Wróciłam na klatkę schodową piętro niżej do tego okna z szerokim parapetem i podjęłam swoje wołanie o pomoc. Po pewnym czasie z bramy Muzeum Wojska Polskiego wyszła na dziedziniec jakaś kobieta.

Krzyknęłam z całych sił: RATUNKU!

            Kobiecina tak się tego krzyku przelękła, że jeszcze szybciej znikła niż wyszła. Zdrętwiałam; pomyślałam, że moja ostatnia deska ratunku przepadła. Krzyczałam nadal, ale nikt się nie zjawiał. Po jakimś czasie na dziedzińcu rozległy się kroki. Dudniły po bruku, niosąc mi nadzieję. Na dziedziniec ostrożnie wkraczał strażnik w mundurze z karabinem w ręku, a za nim dreptała skulona kobiecina. Rozglądali się oboje dokoła.

Otworzyłam okno i krzyknęłam:

– Ludzie ratunku! Wypuśćcie mnie!

Strażnik zadarł głowę i szukał źródła głosu.

– Tutaj! Tutaj! – wołałam.

Wreszcie mnie zobaczył.

– Jezus Maria! – jęknął. – A cóż pani tam robi?

– Zamknęli mnie, niech mnie pan wypuści!

– No…, ale czy ja wiem, czy mi wolno? – zapytał.

– No to niech mnie pan nie wypuszcza, ja skaczę! – zakomunikowałam.

Musiało to zabrzmieć bardzo przekonywująco, bo byłam tak zdesperowana, że byłam gotowa skoczyć naprawdę. Strażnik się wystraszył.

– Nie, nie, na litość boską, niech pani nie skacze, zabije się pani!

– To niech mnie pan wypuści!

– Zaraz, zaraz, tylko przyniosę drabinę.

Weszli z tą kobietą do baraku, w którym – jak się okazało – kobiecina zostawiła okulary, i to im zawdzięczałam ocalenie – po czym pojawili się z drabiną. Strażnik wniósł ją zewnętrznymi schodami na dach baraku i przystawił do okna. Ja w tym czasie pobiegłam na górę do pokoju po swoje rzeczy i klucze, a następnie wydostałam się przez okno na drabinę, na dach i schodami na ziemię. Uffff!

Pokazałam strażnikowi swój dowód, że jestem pracownikiem Muzeum, spisał moje dane, dałam mu parę złotych za fatygę, wypuścił mnie przez żelazną bramę i powlokłam się, ledwo żywa, do sąsiedniej bramy z wejściem służbowym do Muzeum Narodowego. Uważałam, że muszę zdać klucze.

Naciskałam kilka razy dzwonek, ale nikt nie podszedł. Kolana mi drżały ze zmęczenia, robiło mi się słabo, a ja głupia, dobijałam się o zdanie kluczy! Zrezygnowałam, odeszłam od bramy i powlokłam się do ciotki, która mieszkała niedaleko. Do domu bym nie dojechała, padałam ze zmęczenia.

W nocy wiatr otworzył okno, zamknięte przeze mnie od zewnątrz, więc jedynie na wcisk. Brat zatelefonował z wiadomością, że mówili przez radio o jakiejś próbie włamania do Muzeum. Przeraziłam się – ale to był tylko jego głupi żart. Jednak, kiedy we wtorek poświąteczny zbliżałam się do portierni, usłyszałam z daleka głos dyżurnej kobiety:

– Oto główna winowajczyni, panie komendancie.      

Wściekłam się.

                – Co takiego? A kto mnie zamknął? Kto nie sprawdził, czy wszystkie klucze zdane?

            Gruba i skąd inąd bardzo poczciwa nasza portierka, zrobiła się czerwona.

            – No tak – ujął się za kobietą komendant – ale czy nie prościej było zatelefonować na portiernię, zamiast demolować urządzenia alarmowe i rozwalać drzwi?

            – To może mnie pan nauczy – powiedziałam – jak telefonować z wyłączonego aparatu?

            – To wyłączacie telefony? – spytał dyrektora administracyjnego, który stał obok.

            Dyrektor przytaknął bez słowa.

            – To jakim cudem udało się pani wydostać?

            – Normalnie, przez okno i po dachu.

– ?????????????????????????????

I kazał się poprowadzić szlakiem mojej niewoli i wyzwolenia. Dopiero teraz się obaj panowie dowiedzieli, że nie działa żaden system alarmowy, nawet przeciwpożarowy.

            Finał tej historii był taki, że po pierwsze, woźne i strażnicy jakiś czas patrzyli na mnie spode łba, bo wszystkim się dostało po głowie za zamknięcie muzeum razem z pracownikiem, a po wtóre – na jakiś czas opuściły mnie lęki klaustrofobii, bo każde inne zamknięcie, które do tej pory tak fatalnie znosiłam, teraz wydało się niczym, czystą grą wyobraźni, wobec rzeczywistego uwięzienia w nieczynnym muzeum.