Moje Zaduszki

        Marlena –  w pierwszą rocznicę niespodziewanej śmierci

Ostatniego października ubiegłego roku (31. X. 2020) nie zabójczy covid, lecz rozpanoszony, a przez długie lata niedostrzegalny rak, zabrał mi przyjaciółkę, Marię Magdalenę Biernacką, przez bliskich zwaną Marleną. Jestem jej wielką dłużniczką:  cztery lata temu, gdy czekała mnie operacja paskudnego nowotworu, powędrowała w intencji mego uzdrowienia na pielgrzymkę do Sant’Iago di Compostella.  No i ja – choć drań okazał się złośliwy – ciągle żyję, a jej wśród nas już nie ma.

Kiedy zeszłej wiosny szalał wyż covidowy, Marlena, jeszcze nieświadoma swojej choroby, gotowała ofiarnie obiady dla pracujących w szpitalu lekarzy odciętych od świata. Przychodził po nie wolontariusz i zawoził do szpitala. Miała czułe serce i komu mogła, zawsze pomagała.

Dla mnie Marlenka była wielką podporą literacką. Gruntownie  wykształcona i obdarzona wielką cierpliwością, znosiła moje wariackie telefony, gdy nagle zmuszałam ją do wysłuchania jakiegoś wiersza, bo właśnie się narodził. Była wspaniałym odbiorcą – żywo zainteresowana, jako że z natury entuzjastka, zarazem jednak mądrze krytyczna. Potrafiła ulepszyć moją pisaninę, ale też dodać wiary we własne siły. Tylko dzięki niej ukazał się drukiem tomik moich wierszy lirycznych; kilka lat uparcie wierciła mi nimi dziurę w brzuchu, aż ją wywierciła i uległam. Mówiła, że to wprost nieprzyzwoicie trzymać w szufladzie takie skarby. Uważała, że te wiersze mogą ludziom dać wiele wzruszeń i że są piękne. Ale nigdy ich wydanych nie zobaczyła; zmarła gdy „Zakochałam się” właśnie się drukowało.

Wcześniej działała niczym moja agentka, rozsyłała po znajomych w całej Polsce tomy „Gawęd o sztuce” i tomiki poezji religijnej. Kiedy jej dawna współpracownica, pani profesor z KUL – u, dostała od niej wszystkie tomiki, tak się w nich rozkochała, że przykazała córce, by tomik „ON jest wszystkim” włożyła jej do trumny. I tak się stało.

Innym razem Marlena zabrała ze sobą jeden z moich wierszy na pogrzeb znajomego. Rodzina chowająca tego pana wprawdzie sprowadziła jego prochy aż z kraju emigracji i dosyć licznie przyszła na pogrzeb, ale była skłócona. Nawet nad jego grobem rozdzielili się na dwa wrogie obozy.

Pod koniec ceremonii Marlena wyjęła kartkę z wydrukiem i przeczytała na głos mój wiersz o tym, jak wszystko  przemija i ginie, jak to najtwardsze kości rozpadną się w proch, a przetrwa tylko miłość, ona jedna… I skłócona od lat rodzina pogodziła się! Z płaczem zaczęli się obejmować…

 Ona sama też była autorką, lecz kryła się w cieniu pióra tych, których wydobywała z mroku historii. Absolwentka i doktor bibliotekoznawstwa była specjalistką od ksiąg. Jak rasowy historyk śledziła losy swoich wybitnych poprzedników w tej dziedzinie: Joachima Lelewela, Józefa Muczkowskiego, Karola Estreichera (dziada Karola, historyka i obrońcy sztuki), twórcy monumentalnej Bibliografii, i opracowywała do druku ich nieznane prace pozostające do dziś w rękopisach, a cudem ocalałe z pożogi wojny. Była to niezwykle żmudna i mozolna robota, wymagała wiele cierpliwości. Pokazywała mi czasem te rękopisy – konia z rzędem temu, kto te pospieszne, pełne skreśleń i miejscami niemal nieczytelne bruliony odcyfruje! Ona tego dokonała, opracowała i wydała. Edycje te przeznaczone dla wąskiego kręgu specjalistów miały niewielkie bibliofilskie nakłady, ale ocaliły od zapomnienia cenny wkład myśli i wiedzy o książce, jej dziejach i wartości.

Jedna z tych edycji, autorstwa prof. Karola Estreichera, dostarczyła mi szczególnego wzruszenia: oto po niemal 150 latach mogę sięgnąć po „lekcję”, czyli jeden z wykładów wygłoszonych w latach 1864-68 w Szkole Głównej w Warszawie, (ówczesnym uniwersytecie), której słuchaczem był właśnie wtedy mój pradziadek, Józef Fabiani, student Wydziału Filologiczno-Historycznego.

Dzięki Marlenie mogę dziś czytać te same słowa, jakie pochłaniał w młodości mój przodek, sam po latach profesor greki i łaciny, patriota i wybitny nauczyciel młodzieży w najtrudniejszych latach rusyfikacji szkolnictwa za polakożercy Apuchtina.  Pradziadek zadawał np. uczniom na lekcji zakazaną polską poezję naszych romantyków do tłumaczenia na grekę czy łacinę.

Wykłady Karola Estreichera, pozornie nudne, bo obracające się wokół tematyki bibliografii, przyciągały rzesze studentów, tak były interesująco prowadzone; ogarniały bowiem wiele dziedzin historii kultury.

Oto więc na koniec tych wspomnień fragment jednego z wykładów,  ocalonego w zbiorach Ossolinem, a wydobytego na światło dzienne z ich zbiorów,  odcyfrowanego i opracowanego przez Marlenę w celu publikacji nakładem Biblioteki Narodowej, publikacji zrealizowanej w 1978 r.

We fragmencie tym prof. Estreicher mówi o doniosłości wynalazku książki drukowanej,  „spuszczonej z łańcucha”, jak ją nazywa. Cytuję tekst dosłownie, według starej pisowni:

Lekcya 2-ga  d.13 Listop. 1866

[…] Od dnia wydrukowania Biblii, pierwszego dzieła wielkiego rozmiaru, oświata stała się dostępna dla bogatych zarówno jako i ubogich. Książka do czasu druku, tylko w budynkach klasztornych przymocowana łańcuchami do stołów w ciężkiej kolczastej mosiężnej i dębowej oprawie (libri catenati), ukrywała się przed oczyma powszechności spragnionej wiedzy. Jeżeli spuszczono ją z łańcucha, to za monarszym listem, za daniem zastawu w dobrach i majątkach.

Książka taż sama, po wynalezieniu druku, rozlatywała się w arkuszach pomiędzy tłumy i siała oświatę na poddaszach i pod strzechą wiejską. Dzieła, które nabywano po cenie kilku tysięcy złotych, jak Biblia za 70 000, a Liwiusz za 6 000 złp, sprzedawano po wynalazku druku za złotych kilka i kilkadziesiąt. Gdy na dostarczenie żądającemu jakie klassyka księgarz-kopista tracił lat dwa i więcej na odpisywanie jednego egzemplarza, drukarz to samo dzieło dostarczał w ciągu kilku miesięcy w dwu i więcej tysiącach egzemplarzy. Gdy przed wynalezieniem druku mniej oświecony kopista, często języka nie znając, kalkował tylko rękopis popełniając w nim tysiące błędów, po wynalezieniu druku toż samo dzieło wychodziło pracą stowarzyszenia uczonych, którzy odtwarzali tekst porównywaniem kilkudziesięciu rękopismów. Z wynalazkiem druku zbiegają się dwa wielkie w dziejach wypadki. Zdobycie Konstantynopola r. 1453, a wskutek czego rozproszenie uczonych Greków po całej Europie południowej i r. 1492 odkrycie Ameryki przez Kolumba, za czem poszedł szereg odkryć – głównie na polu matematyki, nauk przyrodzonych [przyrodniczych] i geografii.

Obadwa wypadki nie mało przyczyniły się do rozwoju drukarstwa. Podniosło się zdumiewająco szybko życie umysłowe narodów. W ciągu połstolecia od wynalazku, to jest do końca XV w., drukowano już w 250 miejscach, było już kilka tysięcy drukarń, a z nich wyszło przeszło 100 000 druków.[…] Znikły granice, znikły zapory. Książki zalały potopem wszystkie miasta europejskie, utworzyły niewyczerpane źródło wiedzy.[…]