O Madonnie z Guadalupe

                         O MADONNIE Z GUADALUPE

[na podstawie książki Paula Badde „Guadalupe”, Objawienie które zmieniło dzieje świata, przekład Artur Kuś,  Polwen 2006]

Zastanawiałam się, do którego działu w blogu włączyć tę opowieść? Czy do „Okruchów z warsztatu”, bo to mój dział o przeszłości, czy do „Z pogranicza dwóch światów”, jako że historia ta jest „nie z tej ziemi”.  Sytuuje się na pograniczu historii, historii sztuki, religii, i …zaświatów, słowem dotyczy wielu dziedzin. Fascynujący ten temat podjął na początku XXI wieku znany niemiecki dziennikarz, Paul Badde, i po pięciu latach opublikował książkę p.t. „Guadalupe”, z której głównie korzystałam. Posłuchajmy zatem niezwykłej historii sprzed pięciuset  lat.

Matka Boża z Guadalupe

                                                   Cz. 1

Istnieją na świecie dwa obrazy, które historykom sztuki spędzają sen z oczu. Oba z dziedziny sztuki sakralnej; jeden to tzw. Całun z Manoppello, o którym już niedługo napiszę, i drugi – Madonna z Guadalupy. Obydwa bez grama farby, a przecież jak „malowane”. Oba stanowią zagadkę dla badaczy posługujących się mędrca szkiełkiem i okiem, choćby to oko wzmacniali współczesną elektroniką. I w obu tych dziełach ogromną i całkiem szczególną rolę gra historia, przeszłość, wypadki polityczne, jako geneza ich powstania.

W wypadku Madonny z Guadalupy musimy się cofnąć do ponurych czasów konkwisty Ameryki Środkowej w początkach XVI wieku, kiedy to biały człowiek „odkrył” Amerykę i uznał że cały ten kraj wraz z mieszkańcami odkrył dla siebie, nowego właściciela tych ziem. Wiadomo, jak okrutne było to „odkrywanie”, czyli podbój, jakimi bezlitosnymi mordercami okazali się europejscy chrześcijanie spod znaku Krzyża, których tak gorszyły krwawe rytuały religijne Azteków.

W 1519 roku Hernando Cortez przybił do wybrzeży Karaibów, a już dwa lata później mógł się poszczycić zdobyciem stolicy Azteków Tenochtitlan. Jak wszystkim konkwistadorom, tak i jemu dopomogły w podboju przede wszystkim nieznana Indianom broń palna i konie, nieznane choroby, okrucieństwo i oszustwa najeźdźców oraz niesnaski plemienne wśród samych Indian. Oprócz podboju fizycznego biali przybysze, występujący jako gorliwi chrześcijanie, prowadzili też podbój dusz; przywiedli ze sobą na Karaiby duchownych, głównie franciszkanów, w celu nawracania „dzikusów”.

Tymczasem Aztekowie za nic na świecie nie godzili się na porzucenie własnej religii. Wierzyli w swoich dwustu bogów, którym składali krwawe ofiary z ludzi, bo inaczej Słońce, wielki bóg, nie wzejdzie. Nie mogli pojąć, jak można czcić jako Boga człowieka zabitego na krzyżu? Toż to ofiara, a nie zwycięzca! Sami prowadzili wojny właśnie po to, żeby chwytać jak najwięcej jeńców i z nich składać krwawe ofiary bogom.

Przymusowe nawracanie nic nie dało także dlatego, że Cortez traktował Indian jak dzikusów, niemal jak bydło, wypalając piętno na skórze azteckiej szlachty. Torturował ich, pragnąc wydobyć tajemnicę pochodzenia złota i ta niespotykana zachłanność białych razem z okrucieństwem zrażała Indian także do ich religii. Szaleli z gniewu, gdy Cortez burzył ich ołtarze i kazał na ich miejscu ustawiać figury Matki Bożej z Dzieciątkiem. Doprawdy, trudno sobie wyobrazić gorszych misjonarzy, łagodni franciszkanie byli bezsilni. A zaraz po Cortezie szykował  kolejne krwawe żniwo Pizarro, właśnie wyruszający na podbój Peru następny bohater konkwisty.

I w tej, zdawałoby się, beznadziejnej sytuacji krwawych walk i ofiar po obu stronach, nienawiści rasowej i religijnej, zdarzyło się coś, co całkiem odmieniło sytuację, coś  „nie z tej ziemi”.

                                                   c.d.n.