O tempora, o mores! 4

W szpitalu, pod „opieką”…

To się zdarzyło matce mojej przyjaciółki jakieś trzy lata temu, w jednym z gdańskich szpitali.

Jest noc. Stara kobieta, kulturalna i zazwyczaj cicha, nieśmiała pani, bardzo schorowana, cierpi tak straszne bóle, że krzyczy.

Pojawiają się dwie pielęgniarki. Z lekiem przeciwbólowym? Nie! One znalazły lepszy sposób: jedna zostaje przy nogach pacjentki, druga podchodzi bliżej i krzyczy chorej do uszu:

– Jak nie przestaniesz się wydzierać, to wsadzimy ci rurę w gardło i skończą się te wrzaski!

Rano, jak codziennie, przychodzi do chorej córka, Maria, i matka opowiada jej jaką miała straszną noc. Jak się bała, że one jej przyłożą poduszkę do ust i uduszą.

Maria idzie do pokoju pielęgniarek. Nie zamierza robić awantury, ale musi przecież zareagować; matka nie może się bać pielęgniarek! Ale ledwo weszła i zapytała, co to się tu naprawdę wydarzyło tej nocy, obie kobiety zaczęły na nią krzyczeć.

Darły się jedna przez drugą, zagłuszając się wzajemnie, skarżąc się, jak to tu jest strasznie, jak im jest ciężko, jaki panuje hałas, że one same siebie już nie słyszą…

Wtedy Maria powiedziała głośno tylko jedno jedyne zdanie:

 – Może dobrze, że panie same siebie nie słyszą, bo gdyby się usłyszały… –  w tym momencie łzy w gardle uniemożliwiły jej dokończenie zdania. Wyszła.

Wróciła do łóżka chorej matki i krzątała się przy niej. Po pewnym czasie poczuła czyjś wzrok na plecach. To jedna z pielęgniarek poszła za nią. Stała   drzwiach i patrzyła. Maria udawała, że jej nie widzi.

Kiedy już oporządziła matkę, pożegnała się z nią serdecznie, i odeszła. Gdy zbliżała się do drzwi, pielęgniarka podeszła do niej.

– Ja panią przepraszam.  I pani matkę też przeproszę… – powiedziała cicho. 

Maria milczała.