Opowieść o wielkim dniu

Hanna Litwin, Nasz Świdermajer, oficyna wydawnicza RETMAN 2021

Z okazji rocznicy zgonu Stalina, z przyjemnością publikuję tu fragment znakomitej książki, w której Autorka pod pretekstem dziejów pewnego Drewniaka w podwarszawskim Świdrze, zawarła opowieść o czterech pokoleniach jego mieszkańców na tle historii  Polski. Żywo napisana, zarazem rzetelna historia sięgająca przełomu XIX i XX wieku, stanowi cudowną lekturę. Ja wybrałam – i cytuję za zgodą Autorki – fragment dotyczący czasów PRL.   Z pewnymi skrótami przytaczam

 Opowieść o wielkim dniu

 Był 6 marca 1953 – nazajutrz po zgonie generalissimusa Stalina.

Na szkolnym apelu panowała nie tyle żałoba, co histeria. Podczas przemówień o Wielkiej Stracie nauczycielki łkały spazmatycznie. Dyrektorowi załamywał się głos. Ze szkolnego radiowęzła płynęła grobowa muzyka, roznosząc wśród okolicznych sosen wieść o śmierci Ojca Narodów i Geniusza Ludzkości. Co teraz z nami będzie? – myślały zagubione dzieci.

Gdy załamane dziewczynki [Basia, matka przyszłej Autorki, ze swoją siostrą] przywlekły się do domu, zastały wszystkich… pod gazem! Pierwszy raz widziały coś takiego. Leokadia [prababcia Autorki] zapaliła świece przed obydwiema Matkami Boskimi, Stasia [gosposia] biegała po nalewki do piwniczki pod schodami, a dziadek Ignacy [drugi mąż prababci] miał szeroko otwarte drzwi w gabinecie!

Nie masz pana nad ułana, a nad lancę nie masz broni… – nucił Ignacy – gdzie uderzy, Moskal leży… – kontynuował, po czym przerwał.

– Ech, że też Halina [córka Leokadii z pierwszego małżeństwa, a matka obu dziewczynek] tego nie dożyła – westchnął, wychylił kolejny kieliszek i podjął piosenkę.

– Ciszej, Ignacy, proszę cię, żebyś śpiewał ciszej – mówiła Leokadia, uśmiechając się czule do męża.

– A co mi zrobią? Przecież mnie nie zdegradują! – zachichotał Ignacy [emeryt] i zaczął: Raduje się serce, raduje się dusza

Na szczęście okna były pozamykane, bo to był marzec. Trzeba też przyznać, że u kwaterunkowych [przymusowych lokatorów] też jakoś płaczu nie było słychać. Basia zaczęła wszystkim tłumaczyć to, co mówili w szkole, ale budziła tym tylko coraz większą wesołość dziadków. Nigdy ich takimi wcześniej nie widziała. Ignacy i Leokadia trącali się kieliszkami z Zośką! [druga wierna od lat gosposia] Zgroza!

Gdy ze szkoły wrócił zapłakany Józio [podopieczny Leokadii] i z bólem zapytał: – Co teraz będzie? – wesołość towarzystwa wzrosła jeszcze bardziej.

Jedzie, jedzie na kasztance – odśpiewał mu Ignacy.

Dzieci czując, że są wyśmiewane, podjęły ofensywę. Tak bardzo starały się wytłumaczyć Dziadkom tę tragedię. Dzieci: właściwie to młodzież – odpowiednio: jedenaście, trzynaście i piętnaście lat. Wiedzieli, że są przyszłością narodu i niedługo to na ich barkach spocznie ideologiczna walka o lepsze jutro, zapoczątkowana przez Geniusza Ludzkości. Tak uczono w szkole.

– Cały świat w żałobie … – łkała Basia.

Hej, hej ułani…!

– To był Wielki Człowiek! – krzyczał Józio. – Naprawdę wielki!

Malowaaaaaane dzieci….!

– Nienawidzę was! – szlochała Basia – Jesteście bez serca!

Niejedna panienka i niejedna wdowa… – przytupywał Ignacy w takt mazura.[..]

– Dzieci, na wieżę! [Drewniak miał wieżę z pokoikiem] – zreflektował się dziadek i przerwał swoje popisy wokalne.[…]

Ale poza radością ten wielki dzień napełnił też Leokadię zastanawiającą trwogą. Wcześniej nie zdawała sobie sprawy, jak silna i głęboka jest szkolna indoktrynacja wnuczek. Wydawało się, że wystarczy je mocno kochać, by czuły i myślały tak, jak ona. Że wystarczy wpoić im wiarę, patriotyzm, honorowe zasady i maniery – że wystarczy otoczyć je Drewniakiem.

– Dobre maniery są przejawem troski o innych – mawiała Leokadia do dziewczynek. – A ofiarność dla innych – człowieczeństwem.

Dziewczynki rosły, ugruntowywały dobre maniery i nie sprawiały kłopotów. Raz tylko Leokadia została wezwana do szkoły w sprawie Związku Radzieckiego. Wychowawczyni poinformowała ją, że dzieci w klasie mają nową, niestosowną zabawę. Rozmawiając między sobą dodają za każdym razem końcówkę „ze Związkiem Radzieckim na czele”. Na przykład: „Mogę ci dać pół drugiego śniadania ze Związkiem Radzieckim na czele” lub „Pożycz mi żółtą kredkę ze Związkiem Radzieckim na czele”. Nauczycielka prosiła, żeby dziewczynki tego nie robiły, bo ona może mieć kłopoty.

Leokadia wróciła do domu i tłumaczyła, że nie wolno z nikogo się śmiać – ze Związkiem Radzieckim na czele!

– Poza tym, każdy musi mieć obowiązki – uczyła. – Gdy wypełniacie swoje obowiązki, pracujecie na rzecz innego człowieka – i w ten sposób opiekujecie się nim. Tymczasem dziewczynki każdego roku robiły się starsze i nie chciały się nikim opiekować. Coraz częściej natomiast bywały zawstydzone. Nie zapraszały rówieśników do domu, bojąc się jakiegoś odrzucenia, napiętnowania. Wstydziły się Leokadii z jej manierami i wstydziły Ignacego z jego dystynkcją, muchą pod szyją zakładaną do kolacji i szarmanckim stukaniem obcasami.

W szkole pojawiły się dzieci z Korei Północnej, mieszkające w sierocińcu przy ulicy Komunardów. […] W 1959 roku placówkę wizytował Wielki Wódz Kim Ir Sen i zdecydował o ich powrocie do komunistycznej ojczyzny i świetlanej przyszłości.[..] Korea Północna stawała się ideologicznym wzorcem, bo tam już był komunizm. A w Drewniaku były aż dwie służące. [Dzieci mówiły do obu per ciociu, na wszelki wypadek.] […]