Poniedziałki z dr S. L. – c.d.

            Poniedziałek z doktorem S. L.

                                                           Cz. 2

            Warunki były więcej niż skromne. Wszystkich nas pacjentek było tylko sześć. Zajmowałyśmy dwa pokoje. Ja trafiłam do dwuosobowego pokoiku, niczym wagon sypialny – wypełniały go bowiem szczelnie dwa wąskie łóżka – jedno należało do Zosi, drugie przeznaczono mnie. Tak bardzo dławiła mnie ta ciasnota, że całą pierwszą noc spędziłam ubrana, siedząc na łóżku, płacząc i trzęsąc się z lęku przed nie wiadomo czym, głównie chyba ścianami. Nad ranem od łez mokre były dwa ręczniki.  Kiedy mnie wtedy ponownie zważono, w ciągu nocy ubyło mi cztery kilo.

Muszę przyznać, że leczenie klaustrofobii w tych warunkach zakrawało  na  szaleństwo. Straszliwa ciasnota kładła się nieustannie brzemieniem na napiętych nerwach. Do tego konieczne co jakiś czas kontrolne badania mózgu, ta przeklęta druciana klatka do której musiałam wejść i usiedzieć spokojnie, opleciona siecią kabli, bo tak wtedy robiono EEG, to wszystko przekraczało moje siły, a przecież musiałam przetrzymać.

 Kuracja Doktora polegała na połączeniu farmakoterapii z szeroko pojętą psychoterapią, przy czym leki, jakkolwiek niezwykle ważne, stały tu zdecydowanie na drugim miejscu; najważniejsze były rozmowy w cztery oczy i rozmaite zadania do wykonania. Doktor nie szczędził mi swego czasu, ze wzruszeniem i wdzięcznością wspominam te długie godziny rozmów. Była to psychoterapia trudna, nazwałabym ją „prawdoterapią”, pomoc w poznawaniu samej siebie i uznaniu życiowych realiów, co bywało nieraz bardzo bolesne.

Różnie przebiegały te konferencje, z każdą z pacjentek inaczej. Ze mną, początkowo bardzo poważne, jednak dosyć prędko zamieniły się w nieco kpiarskie. Doktor lubił czasem prowokować, by doczekać się wybuchu złości czy łez, ujawniającego maskowany starannie problem, a gdy swoje osiągnął, przepraszał i delikatnie się wycofywał.

Długo nie widziałam sensu w tych – jak mi się zdawało – jego zabawach w kotka i myszkę, ale później zrozumiałam, że Doktor robił wszystko według pewnego planu i w określonym celu. On  bowiem wiedział to, o czym ja wtedy nie miałam  pojęcia: że nerwicy nie da się tak naprawdę wyleczyć do końca. Że osoba o słabym systemie nerwowym i marnym zdrowiu, nigdy nie nabędzie skóry słonia,  zawsze będzie nadwrażliwa i bardziej niż inne narażona na stres. I nigdy nie opowiadał bajek o cudownym życiu po opuszczeniu szpitala. Uprzedzał o trudnościach, ale przy nim one tak nie przerażały, bo jednocześnie potrafił przygotować do trudnego życia. Pomagał wyrobić w sobie postawę, w której to nie nerwica  rządziła chorym i za niego decydowała. Chciał, żebym się jej nie poddawała, nie ulegała i nie zwątpiła we własne siły. Uczył nas jak żyć z chorobą.

Początki były i trudne, i śmieszne. Doktor bardzo prędko zorientował się, że ma do czynienia z zagubioną małą dziewczynką i musiał  zamienić się w akuszera, żeby przyjąć na świat nowego człowieka, tzn. mnie dorosłą, a nie  rozpieszczoną i roszczeniową panienkę, jaką wtedy byłam. Powtarzał, że postawa roszczeniowa jest niebezpieczna, mówiąc uczenie jest nerwicogenna.

Chciał, żebym dojrzała. Trafiłam do niego jako osiemnastolatka, ale ponieważ byłam drobna, szczupła, ważyłam zaledwie 45 kg przy 1.60 cm wzrostu, wyglądałam jak dziewczynka i tak też się czułam. Złościłam się na to tylko przy wejściu do kina, kiedy bileterka nie chciała mnie wpuścić na seanse dla dorosłych, lecz w głębi duszy – nie zdając sobie z tego zupełnie sprawy – chciałam, żeby mnie nadal traktowano jak dziecko. Podświadomie oczekiwałam z tej racji pewnych przywilejów. Nieomal  obrażałam się, kiedy się do mnie zwracano per pani, bo uważałam, że to rodzaj kpiny.

 Od razu więc poprosiłam doktora, żeby mi mówił po imieniu i byłam bardzo niezadowolona, że nie tylko mi odmówił, lecz na dodatek moim współtowarzyszkom niedoli, a także pielęgniarkom, zabronił tak się do mnie  zwracać. Zachował tę zasadę przez ponad trzydzieści lat…

Chociaż hodowałam w sobie wiele kompleksów na czele z brzydotą, jako że uparcie  tkwiły mi w pamięci słowa babci, która – gdy byłam dzieckiem – ubolewała nade mną per „moje ty biedactwo, ty masz tylko uszka ładne”, i brakiem wiary  we własne siły czy zdolności, jednocześnie należałam do tych, którzy o wiele za często wszystko wiedzą lepiej. Byłam zlepkiem sprzeczności. 

Doktor próbował mnie jakoś uporządkować wewnętrznie i nade wszystko, przywrócić wiarę we własne siły. Robił to za pomocą serii pytań i komentarzy. Łagodnie uświadomił mi uparte tkwienie w dzieciństwie, żartował że się obraziłam na dorosłość i postanowiłam nigdy nie dorosnąć, ale – naturalnie – mówił, mam rację, bo to wygodniej. Jeszcze dziesięć lat po tej rozmowie, kiedy już pracowałam w Muzeum Narodowym, zauważył, że moje dojrzewanie nadal przebiega z takim bólem jak wyżynanie się zębów mądrości, ale z satysfakcją dodał, że nie powiedziałam sobie, że o żadnych zębach nie chcę słyszeć.

Doktor starał się też wytłumaczyć mi, że nie każdy musi mnie kochać. Znakomita okazja po temu wkrótce się nadarzyła.

 To były lata powojenne. Większość warszawskich mieszkań w nie zbombardowanych domach została podzielona między kilka rodzin. I my też dzieliliśmy wtedy służbowe mieszkanie Mamy z kilkoma lokatorami. Kiedy  pojawiła się możliwość zamiany tego mieszkania na mieszkanie służbowe Ojczyma, również do niedawna współlokatorskie, lecz właśnie prawie całe rozładowane, Mama i Ojczym mogli ujawnić, że są małżeństwem. Wcześniej trzymali to w ukryciu, bo  małżonkowie w PRL nie mieli prawa korzystać z dwóch mieszkań.

Wiadomość o tym, że mój ojczym jest już żonaty, wywołała wściekłość jednej z tych współlokatorek, która przez wiele lat była opiekunką kalekiej matki Ojczyma i gosposią. Ubzdurała sobie, o czym Ojczym nie miał pojęcia, że po  śmierci Babuni, ojczym pojmie ją za żonę. Pewnego dnia skorzystała z nieobecności rodziców i wyładowała swoją wściekłość na mnie: złapała za szczotkę i próbowała nią mnie zdzielić. Uciekłam i zamknęłam się w pokoju na klucz, ale odtąd się jej bałam. Ataki wściekłości co jakiś czas się powtarzały.

 Wtedy pierwszy raz zetknęłam się z taką jawną nienawiścią i podczas wyznaczonych wizyt wypłakiwałam się Doktorowi jak ta biedna sierotka. Ale on wcale nie zamierzał się rozczulać nad sierotką. Tłumaczył mi, że gosposia poczuła się skrzywdzona, że i ja nie jestem aniołem i jak wiele muszę się jeszcze nauczyć, żeby  zrozumieć reakcje ludzi. Moje rozmaite „wiem lepiej”, „wszyscy mnie muszą kochać” i inne naiwne wyobrażenia rozpadały się w jego gabinecie z wielkim hukiem albo tonęły w potokach łez.  

Jeśli chodzi o objawy choroby, to problemem numer jeden była   nieprawdopodobnie rozbuchana klaustrofobia. Odczuwałam przeraźliwy lęk w jakimkolwiek pomieszczeniu za zamkniętymi drzwiami, co wiązało się z wieloma dolegliwościami fizycznymi: napadami utraty równowagi – padałam nagle do tyłu jak długa, skurczami żołądka, biegunką, mdłościami, bólami głowy, karku i pleców, upartą bezsennością itd. itd.  Oprócz lęku przed zamknięciem w pomieszczeniu, odczuwałam też dziwny lęk przed trwaniem czegoś w czasie – np. bałam się nawiązać z kimś rozmowę, bo to wymaga określonego czasu, więc rozmówca  zamknie mnie niejako w tym czasie. I uciekałam od ludzi. 

Rozważając te wszystkie dolegliwości, Doktor był bardzo poważny, tu nigdy sobie na żarty nie pozwalał – kiedy mu wyjaśniałam, co czuję, co się ze mną dzieje, słuchał w skupieniu i milczał. Potem się przekonałam, że tego milczenia to mogę się aż bać, bo ono świadczy o powadze sytuacji. Ale wystarczyło, żebym do opisu realnych trudności włączyła wyobraźnię, zaczęła krakać, wyolbrzymiać, przewidywać i wszystko widzieć w czarnych kolorach – natychmiast pojawiał się żart, kpina, ironia.

                                               c.d.n.